Ogłoszenie

w ramach współpracy adminów z portalem sportowym chcemy zaprosić użytkowników na portal www.kibicpolski.pl WWW.KIBICPOLSKI.PL

#1 2007-08-13 00:10:39

volleyballka

Moderator

1457339
Zarejestrowany: 2007-08-08
Posty: 215
Punktów :   

Z@piski Świdra - blog@ bez cenzury

jak ktoś ma - niech wkleja ^^ myślę, że warto poczytać ;] jest się z czego pośmiać i można się sporo dowiedzieć
inne wywiady oczywiście również mile widziane



Z@piski Świdra: warunki w Japonii były irytujące
Świat Siatkówki


Kiedy do mistrzostw zostało kilka dni, pożegnaliśmy się z przyjaznym Sakai i dwupokładowym samolotem odbyliśmy godzinną podróż do Saitamy. Jak się potem okazało, było to najlepiej zorganizowane miasto z trzech, w których graliśmy. Obiekt sportowy był imponujący, wręcz niesamowity.

Mógł pomieścić pełnowymiarowe boisko do piłki nożnej i 37 tysięcy kibiców. Kolos! Szkoda, że nie ma takiego w Polsce. Oczyma wyobraźni widzę, jak się wypełnia na naszych meczach...

Organizatorzy mieli świadomość, że ciężko będzie zapełnić wszystkie miejsca, więc jedną z bocznych trybun przesunęli. Byliśmy pod wrażeniem mobilności obiektu, który został w ten sposób zredukowany do około 20 tysięcy miejsc. Nie mam pojęcia, gdzie oni schowali te 17 tysięcy siedzeń, ale ku naszemu ogromnemu zdziwieniu na miejscu usuniętej trybuny ukazały się dwa boiska do rozgrzewki.

Nie chcę komentować samych spotkań. Wiem, że media zrobiły to już przede mną, dodam tylko, że wygranie pierwszych pięciu meczów i to bez straty seta, umocniło nas w przekonaniu, że możemy odegrać ważną rolę w tych mistrzostwach. Nie chodziło nawet o same wyniki, ale nasze poczucie dobrej, zorganizowanej i konsekwentnej gry. Niestety, naszą radość z wygranych przyćmiła wiadomość o tragicznym wypadku w kopalni Halemba.

Po pierwszej rundzie czekała nas przeprowadzka do Sendai. Podróż odbyliśmy superszybkim pociągiem Shinkansen. Wszystko odbywało się co do minuty. Trochę zazdrościliśmy Japończykom zaawansowanej techniki i komfortu, w jakim mogą podróżować. Prawie 400 kilometrów przejechaliśmy w godzinę i dwadzieścia minut. W Sendai czekała na nas między innymi drużyna Serbii i Czarnogóry, w której gra Goran Vujevic, mój bardzo dobry kolega, ale tym razem mieliśmy być przeciwnikami, więc jak na „prawdziwych wrogów” przystało, nie zamieniliśmy ani słowa.

Droga do strefy medalowej wiodła jakby pod górkę. Mecze z Tunezją i Kanadą były jak rozgrzewka i przetarcie przed spotkaniem z Rosją, a potem z Serbią. Przed meczem z Rosją mieliśmy wolny dzień. Dłużył się niesamowicie. Zamiast odpoczywać, z uwagą i rosnącą złością śledziliśmy wypowiedzi Rosjan. Opryskliwy i lekceważący ton dosłownie nas rozjuszył. Nie mogłem się odprężyć. W myślach rozgrywałem z nimi zażarte mecze. Wszyscy przeżywaliśmy to samo, zamiast się wyciszyć i odpoczywać. To właśnie mogło mieć zły wpływ na naszą postawę w dwóch pierwszych setach. Na szczęście zdołaliśmy się zebrać i skarcić przeciwników za ich butę i zadufanie. Wojna psychologiczna, jaką prowadzili przeciw nam, obróciła się na ich niekorzyść. Wygraliśmy trzy następne sety i znaleźliśmy się w stre- fi e medalowej.

Mecz był wyjątkowo emocjonujący. W piątym secie musiałem skorzystać z pomocy doktora, bo choć obserwowałem to spotkanie z boku, to z nerwów o mało nie zemdlałem. Mogę tylko sobie wyobrazić, co się działo w Polsce. Po meczu cieszyliśmy się jak małe dzieci. Niektórzy Rosjanie nie mogli znieść upokorzenia. Nawet nie przyszli się pożegnać i podziękować za mecz. Klasą błysnął libero Aleksiej Verbov, który po meczu szczerze gratulował nam wygranej i życzył sukcesów w następnych spotkaniach.

Mecz z Serbią zagraliśmy na pełnym luzie. Podobnie jak oni, chcieliśmy wygrać, bo zwycięstwo oznaczało uniknięcie w półfi nale konfrontacji z Brazylią. Po Serbach widać było już zmęczenie, szczególnie podczas dłuższych wymian, które coraz częściej przegrywali.

Wydaje się, że starszym zawodnikom stanowiącym przecież trzon zespołu trudy turnieju dawały się mocno we znaki. W pierwszym secie prowadzili 24:22 i nie potrafi - li skończyć dwóch piłek setowych. To nie była ta Serbia. Gładko wygraliśmy spotkanie 3:0, grając jakby po „serbsku”. Była radość, ale już nie tak wielka jak po meczu z Rosją. Jeszcze do nas nie docierało, że stoimy u progu wielkiej szansy.

Faza fi nałowa w Tokio zaczęła się od wielkiego skandalu. Po przyjeździe do hotelu około godziny dwunastej, okazało się że mamy zaplanowany trening na czternastą. Nawet interwencja u superwizora nie wpłynęła na zmianę tej godziny. Ten dzień obfi tował w niespodzianki. Do pokojów hotelowych wpuszczono nas dopiero po trzech godzinach. Wszystkie drużyny z wyjątkiem Japonii po wczesnej pobudce i podróży koczowały więc w wielkim holu na podłodze. Istny siatkarski „hall of fame”. Jakby tego było mało, dostaliśmy najgorsze pokoje ze wszystkich, jakie mieliśmy do tej pory. Wszystko było przystosowane do gabarytów Japończyków: malutkie pokoje, malutkie łazienki...

Za słaby był nawet serwer, który padł natychmiast po tym, jak się zakwaterowaliśmy i korzystając z wolnej chwili, włączyliśmy laptopy, żeby złapać kontakt z rodzinami i parę newsów.

Jedzenie też było japońskie: mało i... sushi. Mieliśmy też problemy z treningiem na hali, w której mieliśmy grać o medale. Po długich pertraktacjach z wielką łaską udostępniono nam halę. O ósmej rano w dniu meczu!!! W tej sytuacji trener Lozano postanowił zrezygnować z treningu. Wolał, żebyśmy się wyspali i odpoczęli, bo niewyspany siatkarz, to zły siatkarz.

Po doskonałych warunkach w Sendai, Tokio szokowało na każdym kroku. Do rozgrzewki dla dwóch drużyn służyła jedna miniaturowa hala pod balonem. Większe mają nawet nasze podstawówki. Dmuchawy utrzymujące konstrukcję skutecznie „utrzymywały” również nasze piłki, robiąc niezłe zamieszanie. W szatniach nie było toalet i pryszniców. Najdziwniejsze były jednak przepisy. Jakiś mędrzec wymyślił, że przed wejściem na halę główną musieliśmy czekać na obsługę meczu, sędziów i całą resztę. Po rozgrzewce pod „balonem”, rozgrzani i spoceni musieliśmy wyjść na zewnątrz, przejść kilkadziesiąt metrów, a potem czekać w przeciągu, aż zbiorą się dostojni i raczą nas wpuścić.

Warunki były irytujące, ale nie przeszkodziły nam w odniesieniu kolejnego zwycięstwa, mimo iż w drugim secie dopadła nas dekoncentracja. Już po meczu z Bułgarią nasze wyniki zostały zapisane srebrnymi literami na kartach historii polskiego sportu. Finał się nie udał, więc powiem tylko tyle, że się odbył. Podczas dekoracji spełniliśmy naszą obietnicę, zakładając koszulki Arka Gołasia. Wszystkie zwycięstwa zadedykowaliśmy właśnie jemu – naszemu „trzynastemu” zawodnikowi.

Przy ceremonii dekoracji doszło do małego nieporozumienia. Najpierw „Guma” poszedł po nagrodę dla najlepszego rozgrywającego, a potem, przy nagrodzie MVP padło nazwisko „Szampona”. Nie dosłyszeliśmy, że jest jednym z trzech nominowanych, więc zrobiło się z tego niezłe zamieszanie. Długa była noc po dekoracji. Oszczędzę wam opisów, więc wysilcie wyobraźnię. Skutek był taki, że w podróży powrotnej „choroba lokomocyjna” uderzyła z podwójnym impetem. Jak ulał pasowały słowa osła z fi lmu „Shrek”: „Stary, zainwestuj w tiktaki, bo ci jedzie”.

Wieczór na Okęciu przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Chciałem jeszcze raz podziękować kibicom za wiarę w nasz zespół, zapewnić, że ten medal jest naszą wspólną zasługą, ale żadne słowa nie były w stanie wyrazić stanu mojego ducha. Potem były spotkania i wizyty. Panu Premierowi podarowaliśmy oryginalną piłkę z mistrzostw z naszymi podpisami. Podziękowaliśmy za nagrody. Z tego spotkania wyniosłem nadzieję, że nasza dyscyplina stanie się na tyle popularna, że nawet nasz Pan Premier zapamięta, że Igrzyska za 2 lata będą w Pekinie a nie Szanghaju.

Docenił nas też główny sponsor – Polkomtel S.A. znacznie podwyższając sumę nagród za medal. Żałuję, że nie mogłem uczestniczyć w wizycie u Pana Prezydenta. Musiałem wracać do klubu. W drodze do Perugii odwiedziłem mój rodzinny Gorzów, gdzie zostałem uroczyście przyjęty przez prezydenta Gorzowa, pana Jędrzejczaka. Na każdym kroku odbierałem dowody sympatii i uznania. Myślę, że to tylko namiastka tego, co będą teraz przeżywać moi koledzy z reprezentacji. A to wszystko dzięki wam!!!



Z@piski Świdra: Tabliczka, która rozdrażniła Gibę
Świat Siatkówki


Bardzo zmęczony, ale jeszcze bardziej szczęśliwy wróciłem w końcu do Perugii. Mimo euforii zacząłem odczuwać trudy ostatnich wydarzeń i to nie tylko fizycznie, ale również psychicznie. Po rozmowie z trenerem miałem nadzieję, że wszyscy zawodnicy którzy uczestniczyli w mistrzostwach dostaną parę dni odpoczynku, albo chociaż mniejsze obciążenia treningowe, by szybciej zregenerować organizmy. Nadzieja jest matką głupich... Wróciłem do ciężkich treningów. Przez czternaście dni po powrocie doliczyłem się tylko jednego treningu mniej niż dla całego zespołu.

Mam wrażenie, że ta ciężka praca była skutkiem słabego występu zespołu narodowego Włoch. Piąte nie było dla nich satysfakcjonujące, więc innym też się nie dali nacieszyć sukcesem i wszystkich zaprzęgnęli do ciężkiej pracy. Do Perugii wróciłem 6. grudnia, robiąc najbliższym niespodziankę na Mikołajki, a już 9. grudnia udałem się wraz z drużyną na mecz do Piacenzy. Tylko dwaj zawodnicy Piacenzy uczestniczyli w mundialu – libero i rozgrywający, natomiast w naszym zespole czterech z podstawowej szóstki. Te proporcje miały swoje przełożenie na efektywność i styl naszej gry. Obydwie drużyny nie zaprezentowały się dobrze, mecz nie był więc porywającym widowiskiem. W naszym wykonaniu był po prostu słaby. Trener musiał dokonywać wielu zmian, bo niektórzy z nas nie wytrzymywali fizycznie. W czwartej partii mieliśmy przechodzącą piłkę na czystej siatce, mogliśmy doprowadzić do piątego seta, niestety nie zdobyliśmy punktu i przegraliśmy ten mecz. W drodze powrotnej humory nam nie dopisywały, ale byliśmy pełni wiary, że za parę dni będzie lepiej.


Następny tydzień miał być poświęcony na odbudowę fizyczną i mentalną. Dla naszej mundialowej czwórki miał to być czas odpoczynku i regeneracji. Niestety plany zostały zmienione. Jedynym ustępstwem dla nas był środowy poranek bez treningu. W tym samym tygodniu zrobiono nam badania. Okazało się, że straciłem 3,5 kg. Większość tego ubytku dotyczyła masy mięsniowej. Nie była to dobra wiadomość. Czekało mnie dużo pracy, aby powrócić do normy.

Do następnego meczu przystępowaliśmy pełni wiary w zwycięstwo, mimo że po drugiej strony siatki stał zespół z Cuneo z wielkim mistrzem Gibą! Przed meczem spotkała mnie miła niespodzianka, bo prezydent klubu uhonorował mnie i sukces polskiej reprezentacji, wręczeniem pamiątkowej tabliczki z gratulacjami. Z mojego punktu widzenia, nie było to fortunnym posunięciem, bo rozdrażniony Giba pokazał pazur, udowadniając nam kto jest mistrzem. Przegraliśmy. Podczas meczu działo się z nami coś niedobrego, bo niejednokrotnie prowadząc paroma punktami nie potrafiliśmy rozstrzygnąć decydujących piłek na naszą korzyść. Byliśmy nerwowi, chwilami wręcz bezradni.

Nasi włodarze i sponsorzy nie ukrywali irytacji. Trudno się dziwić. Sami byliśmy sobie winni, bo wygrywając pięć pierwszych spotkań zaostrzyliśmy ich apetyty, więc teraz ciężko im było przełknąć gorzką pigułkę w postaci trzech porażek. Na zorganizowanym spotkaniu dano nam do zrozumienia , że wszyscy są bardzo zaniepokojeni. Jedyną rekompensatą i lekarstwem mogła być tylko wygrana z Maceratą, zwłaszcza że my sami też byliśmy zaniepokojeni z powodu porażki z Cuneo.

Niestety, nie sprawiliśmy sobie prezentu na święta i nie tylko ta porażka sprawiała, że nie nie czuło się „ducha” świąt. Treningi - można powiedzieć tradycyjnie - odbyły się w wigilię i w pierwszy dzień świąt, jak i wyjazd na mecz do Maceraty.

W domu staraliśmy się stworzyć w Wigilię jak najlepszą atmosferę mając na względzie dobro najmłodszych. Choć to obczyzna, na stole dominowały tradycyjne polskie potrawy. Gdzie kucharek sześć... Doliczyłem sie trzech: oprócz Oli w kuchni krzątały się nasze mamy. Przygotowały tyle jedzenia, że starczyłoby dla całej drużyny. W zgodzie z polska tradycja stół się dosłownie uginał.

Szczęście w nieszczęściu, że jechałem na mecz z Maceratą, więc nie musiałem tego wszystkiego jeść, inaczej błyskawicznie bym odzyskał te 3,5 kg zgubione na mundialu. Domowej tradycji stało sie zadość. Jeszcze przed kolacją wyszedłem z dziećmi na dwór szukać pierwszej gwiazdki i Mikołaja. Wcześniej Maja napisała do niego dwa listy. Za siebie i za brata Tomka. Mikołaj tez zachował sie tradycyjnie. Wpadł w pośpiechu przez balkon zostawił pod choinką górę prezentów i poleciał do innych dzieci. Moje były bardzo szczęśliwe i tak zaabsorbowane prezentami, że wybaczyły mu ten pośpiech i zapomniały o kolacji.

Było miło, niestety moja radość i spokój nie trwał długo, bo w pierwszym dniu świąt miałem rano trening, a popołudniu wyjazd do Maceraty. Po trzech porażkach byliśmy rządni zwycięstwa. Mieliśmy dodatkową motywację, bo nie tajemnicą, że stosunki między naszymi klubami są lekko napięte. Właśnie do Maceraty odeszli nasz poprzedni trener Fefe di Gorgi oraz rozgrywający Jack Sintini, zaś całkiem niedawno do ich stafu dołączył też były drugi trener - Max Caponeri. Jednym słowem, mecz z podtekstami.

Przyjechała z nami dość liczna, bo ponad stuosobowa grupa kibiców Perugi, wśród nich wszyscy włodarze i sponsorzy. Już na miejscu zdumiała nas obsada sędziowska. Do prowadzenia tego spotkania została wyznaczona para, która do tej pory sędziowała tylko kobiece mecze. Każdy musi się kiedyś nauczyć, szkoda tylko że trafiło akurat na nas. W decyzjach widać było brak doświadczenia z ligi męskiej. Mylili się. Stosunek punktów straconych po ich błędach był 6-1. Sześć punktów to dużo za dużo. Graliśmy bez naszego libero, który leczył kontuzję i bez nominalnie drugiego atakującego Ben'a Mahmoudi, ktory po mistrzostwach świata nie wrócił z Iranu. Nie obwiniam wyłącznie sędziów i losu. Z Maceratą mieliśmy dotąd ujemny bilans i tym razem tez go nie poprawiliśmy.

Na przygotowania do następnego meczu zostało tylko pięć dni. Jak w pozostałych meczach, tak i tym razem nie ustrzegliśmy się błędów w końcówkach setów i przegraliśmy 1:3, mimo iż zespół z Rzymu był w naszym zasięgu. Jak w spotkaniu z Maceratą chcieliśmy udowodnić, że zawodnicy którzy odeszli z Perugii do Rzymu nie osłabili naszego zespołu. Stawka była wysoka: zagwarantowanie sobie ósmego miejsca otwierającego drogę do gry o Puchar Włoch. Po dwóch przegranych setach trener wziął nas do szatni na „pogadankę”. Po tej reprymendzie wygraliśmy trzecią partię, a czwartej prowadziliśmy, ale w końcówce znów robiliśmy błędy, więc ostatnie słowo należało do ex-perugianina Hernandeza.

Graliśmy nerwowo. W dwóch pierwszych setach mieliśmy chyba w głowach słowa prezesa i dlatego byliśmy zdekoncentrowani Po tym meczu mieliśmy dostać dwa i pół dnia wolnego na "zresetowanie się". Przy wyjściu z zatni spotkała nas niemiła niespodzianka, bo prezes zdecydował, że będzie inaczej, co oznaczało że w sylwestrowe popołudnie normalnie potrenujemy, a potem weźmiemy udział w "pogadance" z szefostwem. Jeszcze tego samego dnia oznajmiono nam, że cofnięte są wszelkie pozwolenia na wyjazdy sylwestrowe, zakaz na organizacji imprez i w ogóle ZOM, czyli... zakaz opuszczania mieszkania. Trzeba trenować, trenować, trenować - powiedział nam na odchodne.

Nie mogliśmy pozwolić sobie na odpuszczenie Sylwka. Skoro nie mogliśmy opuszczać obiektu mieszkalnego, postanowiliśmy że zorganizujemy przyjęcie w domu naszego sąsiada - Martina Lebla . Nasze żony zadbały o coś na stół, a my jako mężczyźni o fajerwerki i inne atrakcje.

W niewielkim gronie , ale za to samych przyjaciół , złożyliśmy sobie życzenia noworoczne i wznieśliśmy toast szampanem. Wieczór, choć zaimprowizowany dosłownie w ostatniej chwili upłynął w miłej atnosferze. Niestety nie mogliśmy długo posiedzieć, ponieważ następnego dnia czekała nas decyzja: czy będzie trening i w ogóle co dalej? Jak się później okazało, owo „dalej” nie było przyjemne. Po noworocznym, popołudniowym treningu wyjechaliśmy na obóz, jakieś 70 kilometrów od Perugii do miasteczka Cita Di Castello. Zamieszkaliśmy w małym hoteliku, bez dostępu do internetu i w zasadzie telefonów, bo zasięg sieci był raczej symboliczny.

Zakazano nam udzielania wywiadów, nawet telefonicznych i przyjmowania odwiedzin z najbliższą rodziną włącznie.Mieliśmy się skupić wyłącznie na trenowaniu i czekającym nas meczu z Veroną. Dla nas był to mecz szczególnie ważny, bo musieliśmy w końcu przełamać złą passę. Mieliśmy dodatkową motywację, bo w razie porażki groził nam następny tydzień obozu, tym razem w górach w malutkiej wiosce z paroma domkami i jednym kioskiem.

Wszystkie te argumenty wpłynęły na nas bardzo mobilizująco. Po treningach w małej halce w Cita Di Castello nasza sala wydawała się olbrzymia. Do meczu przystępowaliśmy jak do spotkania wyjazdowego z jednym treningiem na nowym - starym obiekcie. W międzyczasie dołączył do nas nowy zawodnik Alex Sanko, który grał w Wiedniu między innymi z Maćkiem Dobrowolskim. Ma być czwartym przyjmującym.

Wyszliśmy na boisko maksymalnie skoncentrowani, ale moim zdaniem był to najsłabszy mecz w naszym wykonaniu. Był transmitowany w telewizji, ale widzowie nie mogli się czuć usatysfakcjonowani. Wygraliśmy 3:0. Zadowoleni byliśmy wyłącznie z wyniku. Prawdziwą radość mieliśmy na wieść że nie grozi nam nowy obóz. Po tym meczu trener w końcu zaskoczył nas pozytywnie: dostaliśmy dwa dni wolnego, które na pewno nam się należały. Przed nami ostatni mecz pierwszej fazy rozgrywek z osławionym Treviso. To spotkanie będzie miało decydujący wpływ na ustawienie w tabeli i bezpośrednio na nasz awans do czołowej 8 zespołów , które będą uczestnikami turnieju pucharu Włoch. Za parę dni wszystko się rozstrzygnie , teraz pozostaje trenować i wierzyć w możliwość pokonania zespołu Sisleya.




Z@piski Świdra: czeka nas ciężka praca
Świat Siatkówki


Korzystając z okazji, że jeszcze nie zdjęto mojego bloga z łamów "Świata Siatkówki", chciałbym serdecznie podziękować wszystkim kibicom, którzy dopingowali nasz zespół, a później oddali głosy w Plebiscycie "Przeglądu Sportowego" - pisze na łamach "Świata Siatkówki" Sebastian Świderski.

To dzięki waszym głosom odnieśliśmy kolejny sukces, zdobywając tytuł drużyny roku. Dziękuję również wszystkim, którzy na mnie oddali swoje głosy, dzięki czemu udało mi się zająć trzecie miejsce w tymże plebiscycie. Siatkówka jest grą zespołową i wiem, że moja wysoka pozycja jest zasługą całego zespołu oraz przede wszystkim zasługą naszych wspaniałych kibiców. Z całego serca dziękuję Wam za to...

Po sukcesie na mistrzostwach świata, po świętach i nowym roku przyszła pora na ligową monotonię... Przed ostatnim meczem pierwszej rundy zajmowaliśmy miejsce dające nam awans do rozgrywek pucharu Włoch. Niestety, w ostatniej kolejce jechaliśmy do Treviso, z którym w rywalizacji o punkty Perugia nigdy nie wygrała. Mimo wszystko mieliśmy nadzieję na wywiezienie z Treviso chociaż jednego punktu. Dodatkowo umocniła ją wiadomość, że w miejsce chorego podstawowego atakującego Alessandro Fei'ego zagra holender Robert Horstink.

Rzeczywistość była zupełnie inna, przegraliśmy spotkanie 0:3. Mogło być inaczej, mieliśmy "wygranego" trzeciego seta, jednakże przy ostatniej piłce, która poszybowała w trybuny, sędzia dopatrzył się dotknięcia naszego obrońcy. Nasze humory i morale podupadły, co było bardzo widać na pierwszych treningach po tym meczu. Na pocieszenie została nam marna, ale zawsze, satysfakcja, że nawet zeszłoroczny mistrz Włoch, zespół Maceraty także wypadł z uczestnictwa w pucharze. Takie komentarze nie satysfakcjonowały jednak sponsorów i zarządu naszego klubu.

Do meczu z Padwą przygotowywaliśmy się pełni obaw, co więcej, nerwowa atmosfera udzieliła się trenerom i kierownictwu klubu. Nerwy potęgowała świadomość, że mimo ciężkich treningów nie byliśmy w najwyższej formie. Samo spotkanie miało dwie odsłony – wygrane do 19. dwa pierwsze sety spowodowały, że chyba za szybko uwierzyliśmy w łatwe zwycięstwo. Dodatkowo zaczęliśmy denerwować się na siebie, co skrzętnie wykorzystali rywale, wygrywając w trzecim secie po zaciętej walce do 33.

Kolejny raz potwierdziła się reguła, że nerwy nie pomagają, a nadmierna mobilizacja może prowadzić do destrukcji. Na szczęście Padwa nie należy do najsilniejszych zespołów, dzięki czemu udało nam się, pomimo nerwowej końcówki, doprowadzić do zwycięstwa w czwartym secie i rozstrzygnięcia meczu na naszą korzyść. Po tym spotkaniu humory się poprawiły, chociaż nie na tyle, żebyśmy popadli w euforię.

Kolejny ciężki tydzień przygotowań doprowadził do tego, że zacząłem odczuwać "zmęczenie materiału" – odezwały się stawy.

Rogata słowiańska dusza... Miłym przerywnikiem w ciężkiej pracy była niewątpliwie zorganizowana przez Jana Stokra i moją żonę Olę impreza urodzinowa. Obydwoje obchodzili w styczniu urodziny w parodniowym odstępie, więc naturalne było, że imprezkę zorganizowali razem.. Tradycyjnie żony zadbały o nasze podniebienia i żołądki, my z Janem o resztę. Mogę tylko powiedzieć, że na samym "piwku" do kolacji nie poprzestaliśmy, a impreza skończyła się bardzo późno – a może bardzo wcześnie. Ocena zależy od punktu... wstawania.

Jak się później okazało, takie imprezy powinniśmy robić chyba częściej, gdyż następne spotkanie w Latinie było chyba najszybciej i najłatwiej rozegranym w historii naszych występów. Wyniki poszczególnych setów mogą to tylko potwierdzić - do 17, 12, 18. Szczęście i radość były tym większe, że z reguły w Latinie ciężko się gra, o czym przekonała się między innymi drużyna Treviso, która przegrała tam w czterech setach. Dodatkowym bonusem dla nas po tym spotkaniu były dwa dni wolnego!!! Wielkoduszna decyzja trenera Zaniniego bardzo nas zaskoczyła. Podobnej niespodzianki z jego strony nikt się nie spodziewał. Dużo lżejsze były również treningi przygotowujące nas do spotkania z Trento.

Przed przyjazdem Trento umawialiśmy się z Miśkiem Winiarskim na wspólną kolację w naszym domu, ale jego podróż się przedłużyła i w rezultacie musieliśmy przełożyć spotkanie na inny termin. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że to już niedługo. Może podczas pucharu Włoch?!

Motywacją przed tym meczem miała być kolacja stawiana w przypadku zwycięstwa przez dyrektora sportowego Luce Bertiego, który w zeszłym roku pracował z zespołem Trento. Natomiast zawodnicy z Trento chcieli się na nas odegrać za przegraną u siebie w pierwszej kolejce, o czym głośno wypowiadali się na łamach gazet internetowych. Pierwszy raz graliśmy tak zacięty mecz, w którym o wynikach setów rozstrzygały zacięte końcówki rozgrywane na przewagi. Większe doświadczenie i szczęście zawodników z Trento pozwoliło im przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść.

Bardzo dobre spotkanie w drużynie Trento rozegrał Michał Winiarski, był jednym z najlepiej punktujących. Jak widać, decyzję Miśka o przyjeździe do Włoch trzeba uznać za jak najbardziej słuszną, z meczu na mecz gra coraz lepiej, stając się pewnym punktem swojego zespołu.

Tymczasem moje problemy zdrowotne coraz bardziej się nasilają, zaczynają wychodzić skutki grania bez przerwy. Z powodu przeciążenia i zmęczenia lekarze zalecili mi odpoczynek i w miejsce dwóch treningów przepisano mi zajęcia na basenie. Niestety, woda nie jest moim żywiołem, dlatego godzina na basenie to dla mnie jak trzy godziny ciężkiego treningu na hali. Na szczęście po tych zajęciach ból zmniejszył się na tyle, że na następnych treningach wystąpiłem w roli libero, żeby skokami nie obciążać stawów. Mimo dolegliwości zdecydowanie wolę grać na swojej pozycji, póki mogę – będę skakać dalej.

Do meczu z Montichiari przystępowaliśmy pełni obaw znając klasę tego zespołu i jego zawodników. Przeciwnik został dodatkowo wzmocniony przez okrzykniętego Mrs. Secolo, czyli zawodnikiem stulecia Lorenzo Bernardi’ego, co znacząco podniosło wartość Montichiari. Na nasze szczęście okazało się, że Bernardi nie wystąpi przeciwko nam z powodu gorączki. Nie on jeden miał problem z panoszącym się wirusem grypy. Doszło nawet do sytuacji, że jako 12 zawodnik musiał wystąpić... trener od przygotowania motorycznego. Taktyka jaką opracowaliśmy na tę drużynę sprawdziła się niemal w stu procentach. Wyjątkiem był najskuteczniejszy tego dnia na parkiecie atakujący Mauro Gavotto, na którego nie mieliśmy skutecznej recepty. Nie byłem zadowolony ze swojej gry w ataku, ale zaprocentował trening na pozycji libero, co miało swoje przełożenie na poprawę przyjęcia. Nie jesteśmy jedynym zespołem, który po przegranym meczu robi zebrania, więc nie spotkałem się na kolacji z moim przyjacielem Kike De La Fuente. Cóż, może innym razem?

Mamy nadzieję, że ten mecz okaże się punktem zwrotnym i po serii porażek wrócimy do formy sprzed mistrzostw świata. Chcielibyśmy awansować do play off. Nie da się bowiem ukryć, że po odpadnięciu z pucharu Włoch, władze klubu nie dopuszczają innego scenariusza, jak gra w najlepszej ósemce. Czeka nas więc ciężka praca, ponieważ większość zespołów ma podobne aspiracje. Rywalizacja będzie zacięta do samego końca.

Sebastian

Post scriptum:

Trzymałem kciuki za piłkarzy ręcznych, którzy zrobili kawał dobrej roboty i wyrównali nasze osiągnięcie z Japonii. To bardzo budujące, że mamy już dwie dyscypliny zespołowe na światowym poziomie. Moje serdeczne gratulacje dla zawodników i sztabu szkoleniowego.S.



Z@piski Świdra: sprzedam labradora
Świat Siatkówki

To był trochę zakręcony miesiąc, a wszystko zaczęło się od małego "przemeblowania" kolejności spotkań, które wprowadziło trochę zamieszania, ale zakończyło się dla nas w miarę pozytywnie. Wszystko się działo za sprawą Modeny, która rozgrywała u siebie finał Pucharu CEV.

Przegrana w tym finale sprawiła, że do meczu z nami gracze Cimone przystąpili nadzwyczajnie zmotywowani, choć wychodzili do gry bez kontuzjowanego Ricardo i Andrei Sartorettiego.

Był to mecz na zagrywki. Słabo przyjmowaliśmy, ale o dziwo, w ataku zdecydowanie lepiej radziliśmy sobie od Modeny. Fantastyczny mecz zagrał Martin Lebl, który dał surową lekcję zawodnikom Modeny, skutecznie blokując ich ataki. Zwycięstwo najbardziej cieszyło chyba naszego libero, który spędził w Modenie prawie dziesięć lat. Tytuł MVP spotkania dostał Jan Stokr, który również miał po drugiej stronie siatki kolegów z byłego klubu.

Tak więc z Modeny wywieźliśmy cenne 3 punkty, dla nas na wagę złota. Przy okazji udał nam się rewanż za porażkę w pierwszej rundzie na własnym parkiecie. Dzięki temu zwycięstwu awansowaliśmy na 5 miejsce w tabeli, więc w dobrych nastrojach szykowaliśmy się do spotkania Cuneo – liderem A1.

Na krótko przed wyjazdem do Cuneo odwiedził nas mój stary przyjaciel, który przywiózł z Polski "karawan" żywności: wędlinki, śledziki i polskie piwko. Jakby wyczuł, że mam przed sobą ciężki mecz i wymagam wzmocnienia polskim jadłem. Podczas kolacji zachowywaliśmy się jak przekupki. Wszyscy nadawaliśmy niczym Radio Wolna Europa na czterdziestu kanałach.

Była to miła odmiana po codziennej monotonii. Szkoda, że takie odwiedziny znajomych nie zdarzają się częściej. Było miło, ale się skończyło. Na pierwszy plan wróciły przygotowania do meczu z liderem. Tyraliśmy bardzo ciężko, jakby to był okres przygotowawczy do sezonu. Byliśmy bardzo zmęczeni, więc wizja ośmiogodzinnej podróży nie napawała nas optymistycznie, zwłaszcza że po podróży czekał nas jeszcze trening, który - jak się miało wkrótce okazać - trwał aż dwie i pół godziny.

Podróż bardzo nas wymęczyła, a trener... dobił. Chyba ktoś mu powinien uświadomić, że ma drużynę złożoną z ludzi, a nie cyborgów. Jakoś przeżyliśmy. Nazajutrz czekał nas mecz. Nasze zmęczenie było widać na boisku. Było to chyba najgorsze spotkanie w naszym wykonaniu w całym sezonie. Dość powiedzieć, że nawet na chwilę nie zagroziliśmy przeciwnikowi.

Podróż powrotna dłużyła się niemiłosiernie. Nikt nie miał ochoty na rozmowy czy oglądanie filmów. Ostatni tydzień ciężkiej pracy i porażka w takim stylu dosłownie nas przybiły, tymczasem czekało nas spotkanie z Maceratą, na którą od dawna nie potrafiliśmy znaleźć odpowiedniego lekarstwa. Dość powiedzieć, że na jedenaście spotkań nie wygraliśmy żadnego. Przysłowie – do trzech razy sztuka po trzykroć straciło rację bytu. Zmieniliśmy je na "do dwunastu razy sztuka", ale nasz optymizm był taki bardziej urzędowy niż autentyczny. Wiarę w sukces czerpaliśmy z faktu, że oni mieli przed sobą występ w Lidze Mistrzów.

Zagraliśmy naprawdę dobre zawody, ale i tym razem nie udało nam się przełamać złej passy. Macerata pokonała nas w tie breaku i dalej pozostaje jedynym zespołem w A1 którego nigdy nie pokonaliśmy. Może uda się za trzynastym razem? W końcu dla mnie to szczęśliwa liczba... Jeszcze przed meczem umawialiśmy się z kumplami z Maceraty , że pójdziemy na wspólną kolację po... Miałem nadzieję, że po zwycięstwie. Trochę zły i rozgoryczony dotrzymałem jednak słowa i poszedłem z nimi.

Podczas rozmowy z Giacomo, czyli po naszemu z Jackiem Sintinim (rozgrywający Lube) dowiedziałem się, że w jego klubie szykują się wielkie zmiany i może się okazać, że mimo ważnego kontraktu powróci do Perugii. Byłoby miło. W końcu to z nim rozpoczynałem moją przygodę w Italii i choć zmienił klub, po staremu jesteśmy dobrymi przyjaciółmi.

Następny tydzień stał pod znakiem siły i wytrzymałości. Trener zaordynował nam bardzo ciężki mikrocykl, tłumacząc to przygotowaniami do play off-ów. Tyraliśmy pod hasłem "zapomnieć o Maceracie". Play off? Cała ta ciężka praca była dla nas trochę dziwna, ponieważ wcale nie byliśmy pewni awansu do czołowej ósemki. Pod koniec tygodnia ruszaliśmy się jak muchy w smole. Nasz trener chyba przesadza. Mamy wrażenie, że nie zdaje sobie sprawy z tego jakie obciążenia na nas nakłada i nie podejmuje dyskusji, kiedy próbujemy cos powiedzieć. Powoli zaczynamy go nazywać despotą!

My już mu nie wystarczamy. Doszło nawet do tego, że podczas podróży do Romy zaczął pouczać kierowcę autokaru, dając mu rady jak powinien prowadzić i parkować. Traktujemy takie zachowania jako syndrom przedmeczowej gorączki. Pomimo braku świeżości czuliśmy, że jesteśmy w stanie coś ugrać na parkiecie Romy, tym bardziej że wiedzieliśmy o nieobecności Osvaldo Hernandeza, Marco Molteniego i Simone Rosalby. Rzeczywiście mieli problemy kadrowe, bo z konieczności jako skrzydłowy wystąpił ich nominalnie drugi libero Yasser Romero, ale świetne spotkanie zagrał Paolo Tofoli, który pomimo braku podstawowych partnerów wielokrotnie gubił nasz blok.

Zmęczenie minionego tygodnia dało nam się we znaki. Nie wytrzymywaliśmy kondycyjnie, trener musiał robić wiele zmian. Ciężko się grało, bo na dodatek w hali było wyjątkowo gorąco i duszno. Nie grałem dwóch ostatnich setów, ale i tak byłem na ostatnich nogach. Nie wiedziałem jeszcze, że to pierwsze oznaki choroby, której zawdzięczam całe trzy dni odpoczynku i wylegiwanie się w łóżku. Nie tylko ja padłem ofiarą infekcji. Podobne przypadłości wyłączyły z treningu Gorana Vujevica i Massimiliano Di Franco.

Lekkie treningi rozpocząłem dopiero w środę. Po treningu chciałem zrobić żonie niespodziankę w postaci ogromnego bukietu kwiatów na naszą rocznicę ślubu. Wracałem do domu dumny z siebie i w głębokim przekonaniu, że niespodzianka się uda, bo żona na pewno myśli, że zapomnę. Już się cieszyłem na samą myśl jaką zrobi minę, ale ona zaskoczyła mnie jeszcze bardziej. Wspólnie z Lucą Bucaionim naszym drugim rozgrywającym i przyjacielem rodziny oraz jego dziewczyną Chiarą uknuła spisek. W wyniku owego knowania stałem się posiadaczem Stelli – trzymiesięcznej labradorki.

Korzystając ze znajomości dam chyba ogłoszenie na łamach Świata Siatkówki. "Sprzedam labradora" albo... ogłoszę konkurs z nagrodą w postaci psa z... moim autografem.

Ech te baby! Ratujcie! Następna kobieta w domu. Zostaliśmy z Tomkiem w zdecydowanej mniejszości. Byłbym zapomnia... Do tego wszystkiego muszę dodać, że jakby ich było mało, to jeszcze na święta przyjechała siostra mojej Oli – Agata.

Teraz łatwiej wam będzie zrozumieć, dlaczego byłem chyba jedynym człowiekiem w drużynie który nie okazał radości, kiedy trener całkiem niespodziewanie dał nam cały wolny piątek przed nadchodzącym meczem. Biedny i w absolutnej mniejszości musiałem spędzić ten dzień w domu z sześcioma babami. Oto pełna lista, żebyście nie myśleli, że zmyślam: moja mama, Ola, siostra Oli, Maja, kocica Mysia i jeszcze mój nowy skarb – Stella. Dobrze że chociaż Tomek jest stuprocentowym facetem, więc było nam raźniej.

Jadąc do Verony wiedzieliśmy, że czeka nas ciężkie spotkanie. Nasi przeciwnicy zajmują jedno z ostatnich miejsc w tabeli i walczą o utrzymanie, ale u siebie są bardzo groźni i dlatego niewiele zespołów wywiozło punkty z miasta przesławnych kochanków.

Dodatkowym atutem mieli być kibice. Na nasze szczęście pojawiło się "niewielu" bo ledwie trochę ponad trzy tysiące zamiast oczekiwanych pięciu tysięcy. Mecz miał swoją wagę. Oni grali o utrzymanie, my o play off. Spełniliśmy chyba wszystkie założenia taktyczne. Trochę nas zaskoczył tylko środkowy Howard, który grał na pozycji atakującego.

Po meczu miałem okazję porozmawiać ze Zbigniewem Bartmanem jednym z trzech Polaków występujących we Włoszech. Na temat swojej przyszłości nie chciał dużo mówić. Stwierdził tylko, że na pewno po ostatniej kolejce będzie miał wakacje. Życzyliśmy sobie wesołych świąt, smacznego jajka i mokrego dyngusa – czego z lekkim opóźnieniem, ale za to z całego serca życzę również wszystkim czytelnikom i fanom siatkówki.

Sebastian




Z@piski "Świdra": Sebastian w roli libero
Świat Siatkówki


Taranto, czyli problemy. Tak można w największym skrócie opisać nasze spotkanie z tym zespołem. Ale po kolei: zaczęło się od problemów organizacyjnych w trakcie przygotowań do meczu, bo nagle się okazało, niektóre treningi odbędziemy na innych salach, ponieważ w naszej miały się odbyć jakieś koncerty, a potem mecz kobiet. Jeden z tych treningów szczególnie zapamiętałem. Był chyba najgorszy w całym okresie mojej gry we Włoszech. Warunki były tragiczne, do tego ciasno i oślepiające słońce. Nasza praca była jak te warunki. Do niczego.

Myślę, że ten trening miał potem duży wpływ na naszą postawę w spotkaniu z Taranto. Podróż też była dobijająca. Wyobraźcie sobie dziesięć godzin w autokarze z przerwą na obiad. Na miejsce dotarliśmy "połamani" i ogromnie zmęczeni. Mimo kiepskiego samopoczucia do meczu przystąpiliśmy z optymizmem, bo dotarła do nas wiadomość, że nie zagra z nami ich podstawowy rozgrywający Nuti. Dodatkowo w pierwszym secie zszedł z boiska ich główny atakujący Anderson (złoty medalista z Japonii). Szczęście nam sprzyjało, ale - jak się okazało - nieobecność tych zawodników wcale nie wpłynęła na obniżenie poziomu gry naszych rywali. Przeciwnie, grali jakby mieli skrzydła, zmiennicy spisywali się znakomicie. Przegraliśmy!

W trzecim secie musiałem opuścić boisko z powodu bólu kolan. Nie był to dobry dzień: kontuzja, porażka i perspektywa nowych dziesięciu godzin w autokarze psuła nam nastroje. Do Perugii dotarliśmy około szóstej nad ranem. Jeszcze tego samego dnia przeszedłem badania. Zaordynowano mi specjalistyczne zabiegi, które miały mnie szybko doprowadzić do zdrowia: hipertermia, teckart i basen... Pierwszy raz spotkałem się z takimi metodami. Bolało, ale było skuteczne. Częste wizyty na basenie sprawiły, iż mimo mojej niechęci do wody, poczułem się w niej trochę pewniej. Do treningów z zespołem dołączyłem w czwartek. Wystąpiłem w roli libero, żeby nie nadwyrężać kolan.

Przygotowania do meczu z Vibo Valentia szły pełną parą. Zdawaliśmy sobie sprawę , że ten mecz to już ostatnie spotkanie z teoretycznie słabszą drużyną. Fachowcy byli zdania, że to jeden z najsłabszych zespołów ligi, ale ostatnie wyniki - sześć punktów w trzech meczach - wzbudzały szacunek i zaprzeczały owej opinii. W trakcie sezonu dołączył do tej drużyny dobrze znany w Polsce Peter Divis. Dla nas było to ostatnie spotkanie przed przerwą na czas rozgrywek o Puchar Włoch, więc byliśmy mocno zmotywowani, bo w perspektywie czekało nas parę dni wolnego. Ja miałem dodatkowego bodźca, bo przyjechali do mnie w odwiedziny znajomi z Gorzowa i Trzebicza, więc chciałem się pokazać z najlepszej strony. Mecz nie był porywającym widowiskiem. Wygraliśmy dość gładko 3-0.

W domu, razem z moimi gośćmi świętowaliśmy zwycięstwo. Z powodów pedagogicznych oszczędzę wam szczegółów. Powiem tylko tyle, że było... po polsku. Nawet Włosi docenili smak naszych wędlin i tych tam... Wiecie, co mam na myśli? Dzięki znajomym z Trzebicza -właścicielom masarni - moja waga wróciła do normy, a nawet ciut ją przekroczyła. Przywiezione wyroby były znakomite.

Dwa i pół dnia wolnego pozwoliło nam odpocząć fizycznie i psychicznie od siatkówki oraz od siebie nawzajem. Przyszedł czas na puchar Włoch, w którym niestety nasza drużyna nie grała. Ja osobiście kibicowałem drużynie z Piacenzy. Zaraz po Pucharze Włoch mieliśmy z nimi zagrać zaległe spotkanie, przesunięte z powodu ich występów w Pucharze CEV. Kibicowałem im i życzyłem, żeby grali jak najdłużej. Myślałem sobie chytrze: zmęczą się, wykrwawią, więc będzie nam łatwiej.

Nic z tego. Już pierwszy dzień przyniósł parę niespodzianek. Niżej notowane drużyny wygrywały z potencjalnymi kandydatami do zgarnięcia trofeum. Na pierwszy ogień poszły drużyny Cuneo (obrońcy pucharu) i niestety „moja” Piacenza. W drugim dniu pewne zwycięstwa odniosły zespoły Treviso i po zaciętej walce – Rzymu. Można było postawić w ciemno, że w finale spotkają się właśnie te dwa kluby. Podczas meczu finałowego Treviso osłabiony z powodu nieobecności podstawowego rozgrywającego Vermiglio, dosłownie zmiótł z parkietu drużynę Tofoliego i spółki. Bohaterem całego turnieju został okrzyknięty egipski rozgrywający Treviso - Ahmed Abdallah.

Po pucharze wróciliśmy do ligi. Mecz z Piacenzą otworzył naszą "drogę przez mękę". Po nim zostały już tylko spotkania z zespołami teoretycznie silniejszymi. Przed wyjściem na parkiet byliśmy trochę zdenerwowani. Oliwy do ognia dolał nasz prezydent Sciurpa, który zajrzał do szatni i zostawił "dobrą nowinę": zapowiedział, że w razie naszej słabej postawy w kolejnych meczach, osobiście się postara, żebyśmy "wypełnili" kontrakty, co w praktyce oznaczałoby trenowanie do końca maja.

Jego słowa podziałały bardzo mobilizująco. Rywalom też zależało na zwycięstwie, więc na parkiecie często iskrzyło, a każda sporna piłka była gorąco komentowana. Efekt był taki, że Cozzi i Grbic z Piacenzy zobaczyli żółte kartki. Mecz zakończył się naszym zwycięstwem 3-2 i był to wielki sukces naszej drużyny. Ja też byłem z siebie zadowolony, tym bardziej, że doceniono mój wkład w to zwycięstwo przyznając nagrodę MVP. Ta wygrana napawa nas optymizmem przed kolejnymi spotkaniami. Mamy nadzieję, że otwarliśmy nowy etap i że starczy nam wiary i siły do wygrywania z teoretycznie mocniejszymi.

Sebastian



oki, na dziś starczy, bo i tak zaszalałam wkleiłam ‘na zapas’, bo wybywam ;P ale jak wrócę z emigracji, to pewnie jeszcze coś dorzucę – niekoniecznie z „Z@pisków”… buziole ;* wracam za tydzień!


PiJ mLEko! może urośniesz - rezultatów nie gwarantujemy, kasy nie zwracamy ;P=> http://pl.youtube.com/user/MediaMar...

Offline

 

#2 2007-08-14 13:14:50

pipek

Administrator

8995643
Skąd: Podkarpacie
Zarejestrowany: 2007-08-03
Posty: 193
Punktów :   
WWW

Re: Z@piski Świdra - blog@ bez cenzury

mm bardzo fajny pomysł z tym tematem zaraz bardzo chetnie poczytam bo swider fajnie pisze

Offline

 

#3 2007-08-14 13:33:40

malinka

Użytkownik

8907966
Skąd: Kcynia
Zarejestrowany: 2007-08-08
Posty: 52
Punktów :   
WWW

Re: Z@piski Świdra - blog@ bez cenzury

heheh  fajne alez sie usmialam z tym shrekiem no Seba wymiatasz a zonka zaszalala z psem:) masz nowego lokatora to chyba dobrze:/

Ostatnio edytowany przez malinka (2007-08-14 13:34:30)

Offline

 

#4 2007-08-22 17:45:52

volleyballka

Moderator

1457339
Zarejestrowany: 2007-08-08
Posty: 215
Punktów :   

Re: Z@piski Świdra - blog@ bez cenzury

cieszę się, że wątek się podoba

wklejam jeszcze jeden "Z@pisek" 



Świderskiego historia o butelce

Świat Siatkówki



Sisley Treviso – przeciwnik którego z pewnością nie muszę przedstawiać stał na naszej drodze w ostatnim meczu rundy zasadniczej. Awans do play off mieliśmy już zapewniony, ale było to ważne spotkanie, bo "ustawiało" naszą pozycję w tabeli.

W tej kolejce wszystkie spotkania były rozgrywane tego samego dnia i o tej samej godzinie, co miało być gwarancją sportowej walki. W ten sposób chciano wyeliminować ewentualne „układanie się” zespołów w walce o miejsca w tabeli. Nasze obawy co do owego dogadywania się i ustawiania wyników były w pełni uzasadnione, bo wiedzieliśmy że kilka zespołów zdecydowało się oszczędzać swoich podstawowych zawodników. Przed meczem z Sisley wiedzieliśmy, że nie zagra Vermiglio i że Cisola jest po kontuzji, ale ku naszemu wielkiemu zdziwieniu Treviso wyszło na parkiet bez Gustavo, Fei, Pappiego i Vermiglio. Zamiast gwiazd przywieźli juniorów, najwyraźniej traktując ten mecz szkoleniowo. Z konieczności, ze względu na limit obcokrajowców w "juniorskim" składzie musiał zagrać dochodzący do formy Cisolla. Skutki kontuzji i przerwy w treningach były aż nadto widoczne. Pod nieobecność liderów prym w drużynie wiedli Marek Nowotny i egipski rozgrywający Achmed Abdalla, który dokuczliwie kąsał nas zagrywką.

W poprzednim sezonie Treviso w taki sam sposób potraktowało spotkanie z Padovą. Efekt był taki, że na skutek owej "podkładki" do A2 spadł zespół Santa Croce prowadzony przez trenera Zaniniego. Można więc powiedzieć, że graliśmy mecz z podtekstem. Początek spotkania upływał pod naszą kontrolą. Przy wyniku 2:0 w setach, w trzeciej odsłonie trener pozwolił sobie na kilka zmian. Prowadziliśmy 21-16 i nic nie wskazywało, że możemy mieć jakiekolwiek problemy.

W tym miejscu muszę dodać, że w tzw. "międzyczasie" dochodziły do nas wyniki innych spotkań rozgrywanych w tym samym czasie. Śledził je na bieżąco nasz prezes. Do zakończenia meczu brakowało nam już tylko czterech punktów, kiedy na zagrywkę poszedł rozgrywający Abdalla i... zaserwował trzy asy. Mnie w tym czasie nie było na boisku, więc nie miałem nic wspólnego z tymi stratami. Jakby tego było mało, dwukrotnie zablokowali nasze ataki. Końcówka była nerwowa i zamiast spokojnie pójść do szatni, musieliśmy wyjść do czwartego seta.

Nasz trener znów wystawił podstawową szóstkę, ale nie wszyscy mogli zrozumieć jego motywy, a już najmniej prezes Sciurpa, który wolał żebyśmy przegrali, bo sobie wykalkulował, że byłoby lepiej gdybyśmy w pierwszej rundzie play off grali z Romą, a nie z Treviso, który byłby naszym przeciwnikiem w razie wygranej. Wbrew zaleceniom "szefa" pokonaliśmy Sisley’a 3-2 . Po meczu doszło do ostrej wymiany zdań między trenerami. Bagnoli - coach Treviso powiedział naszemu, że powinniśmy oddać to spotkanie, co z oczywistych powodów nie spodobało się Zaniniemu. Obaj panowie udali się na męską rozmowę za zamkniętymi drzwiami. Kiedy kilka minut później wychodzili, to jeszcze skakali sobie do gardeł.

Moim zdaniem, podobnie jak pozostałych kolegów z zespołu, nie miało żadnego znaczenia czy ćwierćfinał rozegramy z Roma czy z Treviso, bo oba zespoły są bardzo silne, prezentują podobny poziom i spotkania z nimi zawsze były jednako ciężkie. Naszym celem było wygranie meczu. Nie chcieliśmy żadnych kalkulacji. Wygraliśmy, ale prezes Sciurpa nie był zadowolony, więc atmosfera była niezwykle napięta.

Kilka dni później jechaliśmy na ćwierćfinał do Treviso. Byliśmy mocno zdeterminowani i przeświadczeni, że tanio skóry nie sprzedamy, ale... Pierwszy set to był nasz falstart. Przegraliśmy do 16. W drugim odbiliśmy się od dna, przez cały czas zachowywaliśmy nieznaczny, ale bezpieczny dystans i wygraliśmy do 22. Urosły nam skrzydła, poszliśmy za ciosem i na pierwszą przerwę w trzeciej partii schodziliśmy z zapasem czterech punktów. Wróciliśmy na parkiet i... skończyło się granie. Dosłownie stanęliśmy w miejscu. Oni zdobyli dwanaście punktów, my raptem – trzy. Nic nie pomagało, ani zmiany, ani przerwy, ani okrzyki którymi się chcieliśmy zmobilizować, więc ograli nas jak w pierwszym secie do 16.

Ocknęliśmy się jakoś po tej łaźni, więc początek czwartego seta był bardzo wyrównany i dopiero po drugiej przerwie technicznej udało nam się odskoczyć na 21-17 . Niestety nie ustrzegliśmy się błędów, a dobra gra Horstinga i Gustavo w bloku doprowadziła do stanu po 26 . Na szczęście dla nas seta rozstrzygnął skutecznym atakiem Jan Stockr. Tie breaka zaczęliśmy fatalnie, bo od 1:5!!! Nie poddaliśmy się i ku naszej uciesze wyszliśmy na prowadzenie 12-10, później na 13-11, po czym znowu stanęliśmy.

Przegraliśmy do 14. Ostatni punkt zdobył pojedynczym blokiem Gustavo na Martinie Leblu. Nie byliśmy faworytami, nikt rozsądny nie postawiłby na nas nawet orzecha, ale po meczu zdaliśmy sobie sprawę jak niewiele brakowało i jak blisko byliśmy wygranej. Statystyki "mówiły", że lepsza gra w ataku mogła nam przynieść wygraną. Na poprawę mieliśmy tylko dwa dni i dwa treningi, na których staraliśmy się usprawnić naszą grę na siatce. Niestety, oni też nie marnowali czasu, wyciągnęli właściwe wnioski i na oczach naszej widowni pokonali nas 3:1. takim właśnie akordem zakończył się dla nas sezon 2006/07.

Naszym zadaniem był awans do play off i cel został osiągnięty, ale został niedosyt, bo wszyscy byliśmy zdania, że mogliśmy zajść wyżej. Podobna była opinia kibiców i szefostwa klubu. Dla mnie był to najdłuższy i najtrudniejszy sezon z kilkakrotnym "budowaniem" formy. Mistrzostwa świata w Japonii i ciężkie treningi pod wodzą Zaniniego zupełnie mnie wykończyły i dlatego wolny czas po lidze poświęcę na wypoczynek fizyczny i psychiczny. Kilka dni po ostatnim meczu odbyła się tradycyjna kolacja z członkami klubu kibica. Doszło na niej do śmiesznego incydentu z udziałem trenera.

- Wyobraźcie sobie taka scenę: wszyscy siedzą, Zanini przemawia. Przynudza, bo mówi trochę za długo. Nagle następuje huk. To wystrzeliła stojąca przed trenerem butelka szampana. Zaskoczony Zanini milknie na moment. W ciszy słychać słowa.

- Nawet butelka nie wytrzymała. Tym krótkim zdaniem Martin Lebl dał dowód świetnego refleksu i równocześnie skomentował naszą współpracę z trenerem, który wycisnął z nas ostatnie poty.

- Co masz na myśli? – zapytał trener.

- Niech pan zapyta butelkę – odparł czeski środkowy.

Wybuchła prawdziwa burza śmiechu. Zanini też się śmiał, ale myślę że nie było mu tak wesoło jak nam. Historyjka błyskawicznie obiegła siatkarski światek i wszędzie wzbudzała identyczne reakcje. Trzy dni po kolacji z kibicami czekało nas spotkanie ze sponsorami – pewnie już bez szampanów. Ja w nim nie uczestniczyłem, bo na dwa dni "wyskoczyłem" do Warszawy na konsultacje lekarskie. Po powrocie do Perugii zostały mi dwa tygodnie wolnego, które wykorzystałem na nadrobienie zaległości rodzinnych i odpoczynek. Po galopie który przeżyłem w tym sezonie miałem kilkanaście dni błogiego lenistwa. Niestety, urlop szybko dobiega końca. Wkrótce czeka mnie zgrupowanie kadry. Jeśli nie zanudziłem was paplaniną z Włoch, to kupcie następny numer "Świata Siatkówki". Opowiem wam o wrażeniach z kadry.

Pozdrawiam Sebastian

P.S.
Tu Ola – żona Sebastiana. Mam dobre wiadomości. Stella i Sebastian wzajemnie się oswajają. Robią duże postępy. Oceniam z 99-procentowym prawdopodobieństwem, że Stella wkrótce zostanie pełnoprawnym członkiem rodziny Świderskich. 



~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Z@piski Świdra
Świat Siatkówki, sierpień 2007


Wyprawą do Chin rozpoczynaliśmy nasze "światowe tournee". W perspektywie czekała nas wycieczka do Argentyny i Bułgarii, prawie miesięczna tułaczka w trakcie której przelecieliśmy przez niemal wszystkie strefy czasowe. Ale po kolei, na początek Chiny. Przed wylotem dotarła do nas świadomość, że podróż odbędziemy może w bardziej komfortowych warunkach w klasie biznes, bo znalazł się prywatny sponsor, który chciał dopłacić z własnej kieszeni do naszych "normalnych biletów" żebyśmy mogli lecieć wygodniej. "Już był w ogródku, już witał się z gąską"... Nie zdążyliśmy się nawet nacieszyć tą wiadomością, gdyż sponsor i nasi działacze zostali pokonani przez... przepisy i biurokrację. Tak więc z nosami spuszczonymi na kwintę zajęliśmy miejsca w klasie economy!!! Coraz lepiej zaczynam rozumieć, co czują sardynki w puszce.

Po kilkunastogodzinnej podróży "podnieceni" dotarliśmy w końcu do Chin. Na miejscu w Chengdu, kilkumilionowym mieście mogliśmy zobaczyć co czeka nas za rok podczas olimpiady. Tłumy ludzi na ulicach, pełno aut i rowerzystów, ogólnie panujący harmider i samowolka na jezdni. Nawet sami byliśmy sprawcami niezłego zamieszania, gdy autokar wiozący nas na trening, chcąc zmienić kierunek jazdy, ustawił się na przejściu dla pieszych, poczekał na zielone światło, po czym przejechawszy na drugą stronę skręcił w lewo i włączył się do ruchu. Nikt nie przestrzega tam przepisów ruchu drogowego, kto głośniej trąbi ten jedzie. Mimo wszystko jakoś przetrwaliśmy cało. W pierwszym spotkaniu trochę się męczyliśmy. Może po rezultacie tego nie widać, ale dopadło nas zmęczenie podróżą, aklimatyzacją, no i trzeba dodać, że swoje trzy grosze dorzucili też sędziowie. Chińczycy przygotowują drużynę pod kątem olimpiady, więc skład mają dość młody i niezbyt doświadczony. Ten brak doświadczenia było widać podczas drugiego meczu. Mimo, że zespół chiński miał w górze piłkę meczową, wystawioną do tego bez bloku młody atakujący posłał ją w aut. Można było odnieść wrażenie, że... nie chcieli wygrać. Ja jednak myślę, że tak jak my jeszcze kilka lat temu, tak oni teraz płacą za brak doświadczenia i ogrania, bo to bardzo młoda ekipa.

Po meczu udaliśmy się do... włoskiej restauracji, bo mieliśmy już dość dań serwowanych w hotelu. Jak się okazało restauracja była "włoska" tylko w nazwie. Jedyne co przywodziło skojarzenia to czas oczekiwania na posiłki. Było niezbyt smacznie i zdecydowania nie włosko. Niektórzy zdążyli już skończyć cały posiłek, gdy inni czekali wciąż na przystawki. Najbardziej poszkodowani byli ci, którzy zamówili pizzę. Czekając na jedzenie dowiedzieliśmy się o wypadku Kubicy. Wszyscy byliśmy bardzo wstrząśnięci, tym bardziej, że pierwsze informacje jakie do nas dotarły mówiły nawet o jego śmierci. Odetchnęliśmy z ulgą na wieść, że jest cały i zdrowy, pomimo tak makabrycznie wyglądającego wypadku.

Nasza "wycieczka" do Chin dobiegła końca. Mnie i kilku innych chłopaków czekała tylko kilkunastogodzinna podróż do kraju. Reszta ekipy, nie wiedzieć czemu, musiała podróżować do Argentyny przez Amsterdam i Paryż "troszkę" nadrabiając trasy. Po dotarciu do Warszawy okazało się, że zagubiono nasze bagaże. Poźniej się dowiedziałem, że mój poleciał z Amsterdamu do Paryża, a pozostałych chłopaków zostały w Amsterdamie, tak więc oni odebrali swoje klamoty na drugi dzień, ja natomiast dopiero po trzech dniach. Z moimi torbami dostałem gratis kilka much, które nieustannie krążyły nad bagażem. Ciekawe czemu?

Jak się później okazało, nasze perypetie były niczym w porównaniu z tym co spotkało chłopaków lecących do Argentyny. Otóż po wylądowaniu w Buenos Aires oświadczono im, że nie polecą do celu podróży, gdyż strajkują lokalne linie lotnicze. Czekała ich podróż autokarem, bagatela jedyne 1600 km!!! Na szczęście Raul Lozano wziął sprawy w swoje ręce i załatwił czarter, za który zapłacił sponsor naszej reprezentacji - Polkomtel. Znalazł się samolot, ale nie starczyło w nim miejsca dla wszystkich i dlatego kilka osób ze staffu pojechało autokarem.

Kiedy już wszyscy byli na miejscu wyszło na jaw, że zaginął bagaż Mariusza Wlazłego. Biedak pożyczał stroje treningowe od chłopaków, musiał kupić sobie nowe buty do grania, które zresztą potem zostawił w hotelu bo takie były wygodne. W ogóle dziwny był ten wyjazd. Do Argentyny z różnych względów pojechało 10 zawodników z jednym rozgrywającym. Na szczęście Łukasz Żygadło stanął na wysokości zadania świetnie rozgrywając, a co najważniejsze nie dał się kontuzjom. Dzięki temu z Argentyny przywieźliśmy dwa cenne zwycięstwa. Podczas gdy chłopacy zmagali się z przeciwnościami losu w Argentynie ja wróciłem do Gorzowa, stamtąd przez tydzień codziennie dojeżdżałem do Poznania na zabiegi o nazwie Algamix. Po ostatnim zabiegu, w piątek, prosto z Poznania pojechałem odpocząć na weekend - oczywiście do wujka na Mazurach. Na miejscu już od kilku godzin czekała na mnie Ola z dziećmi. Wspólnie z rodziną siedzieliśmy przed TV i trzymaliśmy kciuki kibicując głośno chłopakom. Chyba nas słyszeli, bo wygrali pewnie obydwa spotkania. Mój trzydniowy "urlop" szybko dobiegł końca. Wsiadłem w moje mini i udałem się do Warszawy, gdzie wraz z kilkoma innymi zawodnikami dołączyłem do drużyny. Trener postanowił, że podczas spotkań wyjazdowych da każdemu odpocząć - stąd te częste przetasowania składu. Tak więc na wyjazd do Bułgarii i perypetii ciąg dalszy ja też się załapałem.

Po wylądowaniu w Sofii okazało się, że "zaginął" bilet (z Sofii do Warny) Mariusza Wlazłego. Znowu trafiło na biednego Mariusza - wcześniej zgubili jego bagaż. Zaczęliśmy się nawet zastanawiać czy to przypadek, czy może jakieś zaplanowane działania? Nasz kierownik Witold Roman zdecydowanie interweniował i po ciężkich pertraktacjach udało się odnaleźć zgubę.

Po przylocie do Warny okazało się, że nie były to ostatnie przygody. Organizatorzy nie ułatwiali nam życia, szczytem wszystkiego był rozkład treningów. Pierwszy zaplanowali na 8.45 rano, a drugi na 19.30 wieczorem!

Byliśmy przygotowani na charakterystyczny i niezbyt nam przyjazny doping, z którym zetknęliśmy się parę lat temu, więc miłym zaskoczeniem była duża grupa Polaków. Organizatorzy zorientowawszy się, jak wielu naszych rodaków wybiera się żeby nam kibicować zaprzestali sprzedaży biletów Polakom. Ten fakt pozostawię bez komentarza.

Bułgarzy byli dodatkowo zmotywowani obecnością na trybunach swojego prezydenta. Ani to, ani nawet sędziowie, którzy dziwnie często podejmowali niesłuszne decyzje, nie byli w stanie im pomóc. Na konferencji po meczach trener Stoiev próbował tłumaczyć te dwie porażki: a to, że nie było Kazijskiego, a to, że nie byli w pełni formy, ale szczytowym popisem było usprawiedliwienie Konstantinowa - trzymajcie się mocno - że zupa była za słona. No to ich zlaliśmy.

Po spotkaniach tradycyjnie udaliśmy się na wspólną kolację do restauracji, gdzie trener Raul zezwolił nam na degustację piwa i w mniejszych ilościach napojów ogólnie uznawanych na wyskokowe. Po kolacji wyszliśmy na wieczorny spacer po mieście. Niektórzy próbowali testować swoje szczęście w różnego rodzaju grach losowych. Z różnym rezultatem.

Po przylocie na Okęcie trochę "wczorajsi", trochę zmęczeni czekaliśmy na taksówkę. Jakież było nasze zdziwienie, gdy podjechał duży mercedes, a kierowca oznajmił nam, że niestety trzy osoby i bagaże to stanowczo za dużo. Chciał dzwonić po większy transport. Żartowaliśmy, że pewnie po tira.

Jakoś w końcu dotarliśmy do hotelu, gdzie przed wylotem zostawiliśmy nasze auta. I wtedy dokonałem odkrycia, że mój mini cooper to w istocie mini ciężarówka. Wszystko, co nie zmieściło się w dużym mercedesie - trzy osoby, dwie duże torby, dwie średnie, trzy plecaki i trzy torby z laptopami - pomieścił mój "gumowy" mini.

Może nie było za wygodnie, ale wesoło i w miłym towarzystwie, więc droga do domu minęła błyskawicznie. Po przyjeździe czekała mnie miła niespodzianka, w postaci przygotowanej przez Olę i moją mamę kolacji urodzinowej. Niestety nie mogliśmy ucztować z pełną fetą, ponieważ następnego dnia czekał mnie wyjazd na kadrę. Moja Ola kupiła mi na prezent nową wędkę "karpiówkę" i kołowrotek.

Trafiła w dziesiątkę. Wie jak uwielbiam łowienie ryb i że niemal każdą wolną chwilę spędzam na moczeniu kijów, najchętniej na Mazurach.

Od moich mam i Oli dostałem jeszcze nawigację satelitarną z telefonem. To pewnie efekt babskiej zapobiegliwości, żebym zawsze znalazł drogę do domu.

Trzydziestka stuknęła, ale muszę Wam powiedzieć, że nie czuję żadnej różnicy. Mówię to do tych, którzy wkrótce przekroczą ową magiczną granicę. Nie obawiajcie się niczego. Po drugiej stronie jest równie sympatycznie.

Po powrocie do Katowic postawiłem chłopakom urodzinowe piwko. Na więcej nie mogliśmy sobie pozwolić, bo przecież czekały nas mecze z Bułgarią. Byliśmy zbudowani, gdy prawdziwy popis dali nasi kibice, pokazując Bułgarom jak powinien wyglądać zdrowy i kulturalny doping. Dużym zaskoczeniem dla podopiecznych Stoieva była moment, kiedy w trakcie ich hymnu nasi kibice zareagowali oklaskami.

Oba mecze wygraliśmy po 3:1 i oba potraktowaliśmy jako przetarcie przed finałami. Graliśmy lepiej, ale wiemy, że dalecy jesteśmy od optymalnej formy. Po meczach zostałem w Katowicach, bo następnego dnia musiałem jechać do Warszawy, gdzie wraz z Piotrkiem Gruszką i Kasią Skowrońską wziąłem udział w sesji zdjęciowej i nagraniach do reklamy "pij mleko".

Uwierzcie mi, dawno w ciągu jednego dnia nie wypiłem takiej ilości mleka. Z powodu nagrań spóźniliśmy się na zgrupowanie w Spale, więc w poniedziałek po kolacji musieliśmy odrobić trening siłowy. Jestem pod dużym wrażeniem Spały. Niedawno oddano tam nowy hotel z zapleczem. Miałem nawet małe problemy adaptacyjne. Cieszy fakt, że mimo ciężkiej sytuacji finansowej polskiego sportu ośrodek nadal się rozwija.

Wtorkowy trening mocno dał mi się we znaki. Wylądowałem nawet w szpitalu z podejrzeniem złamania palców, ale prześwietlenie na szczęście nie potwierdziło najgorszego. Obóz w Spale był dość ciężki, ale myślę, że praca wykonana w tym okresie zaprocentuje w turnieju finałowym. Pod koniec zgrupowania dotarła do nas wiadomość, że dziką kartę przyznano Francuzom. O ile nie dziwi mnie brak w finałowej szóstce zespołów Włoch czy Serbii, to w stosunku do Francuzów mam mieszane uczucia. Pewnie dlatego, iż potyczki z nimi zawsze należały do ciężkich i do końca nie było pewnego zwycięzcy. Miejmy nadzieję, że czas przepracowany na treningach zaprocentuje i że na finały będziemy w szczytowej formie.

Sebastian


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Świderski: sielanka nie mogła trwać wiecznie
Świat Siatkówki, wrzesień 2007

Sielanka nie mogła trwać wiecznie. W wyniku zabaw naszych dzieci w aucie rozładował się akumulator. I to był początek naszych nieszczęść. Podczas ładowania niezabezpieczone auto samodzielnie ruszyło w podróż - pisze w swoim blogu Sebastian Świderski, kapitan siatkarskiej reprezentacji Polski.

Nasz pobyt w Katowicach zaczął się od problemów. Parkiet w "Spodku" nie był gotów, więc pierwszy trening mieliśmy przeprowadzić w małej "halce" rozgrzewkowej. Drugiego dnia tylko raz trenowaliśmy na sali meczowej. Przy próbie wejścia na popołudniowy trening na naszej drodze stanął supervisor i kategorycznie zakazał wstępu, tłumacząc że każdej z ekip przysługuje tylko jeden trening na hali głównej.

Musieliśmy się więc udać się do Mysłowic, gdzie odbyliśmy trening w lekkim półmroku. Przy okazji pozdrawiam twórców owego "dzieła", które jako chyba jedyne w świecie ma lepiej oświetlone ściany niż boisko.

Następnym problemem była... woda. Zaopatrzono nas bowiem w wysoko mineralizowaną wodę gazowaną, która nie nadaje się dla sportowców. I o dziwo, nie można było z tym nic zrobić aż do końca turnieju. Posiłki serwowane w hotelowej restauracji też pozostawiały wiele do życzenia i dopiero po kilku interwencjach kierowników ekip został sprowadzony inny kucharz, który miał pojęcie o diecie dla sportowców. Od jego przyjścia wszystko już było tak jak trzeba.

Do finałowego turnieju Ligi Światowej przystąpiliśmy pełni optymizmu oraz wiary w sukces i nasze umiejętności. Obsada gwarantowała widzom niesamowite emocje i siatkówkę na najwyższym poziomie. Nie co dzień ogląda się takie zespoły jak Brazylia, Rosja, USA czy Francja... Właśnie z Francuzami rozgrywaliśmy nasze pierwsze spotkanie. W przeszłości niejednokrotnie mieliśmy z nimi poważne problemy. I tak samo było tym razem. Po wielkich męczarniach wygraliśmy pierwszego seta do 36 i wtedy dopadł nas mały kryzys. Dwa następne przegraliśmy, ale zdołaliśmy się podnieść, wyrównaliśmy i tie-breaku pokonaliśmy ich już bez większych problemów. Mimo zmęczenia cieszyliśmy się z tego zwycięstwa. Francuzi musieli szybko zregenerować siły na kolejne spotkanie, tym razem z USA.

My mieliśmy dzień przerwy. Dobrze nam zrobił. Z Amerykanami mieliśmy zagrać w dniu uważanym za feralny, ale piątek trzynastego wbrew wszelkim przesądom był dla nas szczęśliwy. Po dobrym meczu dość łatwo pokonaliśmy w trzech setach USA i przypieczętowaliśmy pierwsze miejsce w grupie. Nasz awans do półfinału był pewny już dzień wcześniej, ponieważ Francja uległa USA.

Wszystkie nasze mecze graliśmy o godzinie dwudziestej. Takie były wymogi telewizji. Dla nas było to rozwiązanie dalekie od komfortu, bo kiedy wchodziliśmy na wieczorne spotkanie, to przy panującym na zewnątrz upale, w hali pozbawionej klimatyzacji i wypełnionej już od kilku godzin, panowała tropikalna atmosfera. Temperatura pod jupiterami oświetlającymi parkiet dochodziła do czterdziestu stopni. Taki "klimat" mógł sprzyjać chyba tylko reprezentacji Brazylii. W meczu o wejście do finału przegraliśmy z nimi w czterech setach. Nie udał nam się więc rewanż za porażkę w finale mistrzostw świata, choć grali trochę nierówno. Wyszliśmy do gry skoncentrowani i pełni determinacji, ale zabrakło nam trochę szczęścia, które, niestety, sprzyja lepszym.

Porażka zabolała, ale optymizmem napawa mnie fakt, że to spotkanie miało zupełnie inne oblicze niż podczas pamiętnego finału w Japonii. W meczu o trzecie miejsce ponownie spotkaliśmy się z USA i... przegraliśmy. Po tej porażce straciliśmy szansę na odniesienie największego sukcesu w historii naszych występów w Lidze Światowej. Po raz drugi zajęliśmy miejsce tuż za podium. Mecz od początku nie układał się po naszej myśli. Po przegranej z Brazylią czuliśmy, że uszło z nas powietrze. Walczyliśmy, chcieliśmy wygrać, ale zmęczenie wzięło górę.

Dużym wyróżnieniem dla naszego zespołu była nagroda dla Pawła Zagumnego – najlepszego rozgrywającego. Serdecznie mu gratuluję. MVP został uznany Ricardo, ale wydaje mi się, że on nie cieszył się zbytnio z tej nagrody. Wolałby pewnie zostać najlepszym rozgrywającym, tymczasem "Guma" już drugi raz z rzędu sprzątnął mu ją sprzed nosa.

Na wielkie uznanie zasługuje postawa naszych kibiców. Nawet Brazylijczycy byli pod wrażeniem biało-czerwonej, wspaniałej publiczności. Po tym turnieju rozjechaliśmy się w różne strony. Dostaliśmy długo wyczekiwane dwa tygodnie wolnego. Jak na pewno zgadniecie, ja udałem się na Mazury. Pierwszy tydzień prawdziwej laby dobrze mi zrobił. Odpocząłem fizycznie i psychicznie, podładowałem akumulatory. Czas spędzony z dziećmi i rodziną w części zrekompensował długą rozłąkę i ciężką pracę. Drugi tydzień wolnego poświęciłem na pozałatwianie spraw osobistych, urzędowych, biznesowych oraz towarzyskich. Przy okazji mogłem pomieszkać trochę w domu, który ostatnio chcąc nie chcąc traktowałem jak hotel. Niestety, czas wolny płynie bardzo szybko. Nim się spostrzegłem, musiałem pakować torbę i jechać do naszej "ukochanej" Spały. Na zgrupowanie stawiła się cała drużyna. Po wszystkich było widać, że dwa tygodnie słodkiego lenistwa bardzo dobrze wpłynęło na cerę i... nie tylko. Badania krwi i tkanki tłuszczowej zrobione następnego dnia dobitnie pokazały, że niektórzy z nas wykazali się nadzwyczajną gorliwością w testowaniu zalet kuchni całego świata, ze szczególnym uwzględnieniem kuchni domowej.

Po dwóch tygodniach rozbratu z siatkówką ciężko było wejść w zwykły rytm treningowy. Na siłowni bardziej walczyliśmy z sobą niż z ciężarami i dlatego jestem pełen podziwu dla zawodników, którzy mają po dwa miesiące wolnego i później bez większych trudności wracają do gry. We Włoszech zdarza się, że niektórzy nie trenują nawet przez pięć miesięcy. Trener Lozano bez trudu dostrzegł nasze zmęczenie, więc w geście dobrej woli wcześniej puścił nas na weekend, nie robiąc ostatniego treningu. Postanowiłem spełnić obietnicę daną Dawidowi Murkowi i pojechałem do Częstochowy. Spotkanie miało wymiar bardzo rodzinny. Uczestniczyły nawet nasze mamy. W niedzielę poszliśmy na Jasną Górę, potem zjedliśmy pyszne lody w restauracji Damiana Dacewicza.

Sielanka nie mogła trwać wiecznie. W wyniku zabaw naszych dzieci w aucie rozładował się akumulator. I to był początek naszych nieszczęść. Podczas ładowania niezabezpieczone auto samodzielnie ruszyło w podróż. Stoczyło się z podjazdu, uderzyło w bramę, wyrwało ją z zawiasów i z bramą na zderzaku... wyjechało na ulicę. Szczęśliwie skończyło się bez ofiar.

Dzięki znajomościom Dawida auto zostało szybko naprawione. Ja pojechałem do Spały, a moja rodzinka mogła wrócić do Gorzowa. Według zapowiedzi trenera, drugi tydzień na zgrupowaniu miał być o wiele cięższy. Odczuliśmy to już pierwszego dnia. Treningi przeciągały się nawet do trzech godzin, tymczasem pojawiła się w Spale ekipa kręcąca film dokumentalny. Raul, który z reguły jest przeciwnikiem wszelkich kamer, wywiadów, a tym bardziej ludzi kręcących się po hali z mikrofonem, tym razem był bardzo pobłażliwy, a nawet gościnny. Później się dowiedzieliśmy, że reżyser jest pochodzenia argentyńskiego, od pięciu lat mieszka w Polsce i studiuje dziennikarstwo. Na pomysł nakręcenia tego filmu wpadł razem z trenerem Lozano podczas spotkań Ligi Światowej. Z każdym z nas przeprowadzał luźną rozmowę, gdyż jak sam wyznał, jest zupełnym laikiem siatkarskim. Jestem bardzo ciekaw wyników tej pracy, które poznamy dopiero za rok.

Pod koniec obozu spotkała nas niespodzianka w postaci zaproszenia na grilla. Jednakże nie wszyscy mogli się delektować do woli ze względu na kaloryczność i urlopowe "osiągnięcia" w dziedzinie hodowli własnego sadełka. Nazajutrz – może z winy właśnie tego grilla – nie pokazaliśmy się z najlepszej strony na porannym treningu, więc trener zrobił nam dodatkowy po południu. Zmęczeni i trochę wkurzeni rozjechaliśmy się do domów. Na krótko, bo przed nami Memoriał Wagnera. Mam głęboką nadzieję, że powtórzymy sukces sprzed roku. Nie będzie łatwo, ponieważ turniej jest lepiej obsadzony. Po krótkich wakacjach będzie to dla nas pierwsze przetarcie i dobry sprawdzian przed zbliżającymi się mistrzostwami Europy.

Pozdrawiam serdecznie. Trzymajcie kciuki. Sebastian.




no i wszystko jasne ;] przyczyna porażki - GRILL ;p

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

i kolejna część "Z@pisków..."


Z@piski Świdra: przeciążenia, zwyrodnienia i stany zapalne
Świat Siatkówki 02.10.2007 17:08


Na niedzielę wyznaczony był zjazd kadry w Olsztynie, mieliśmy się stawić w hotelu Warmiński w godzinach obiadowych. Drogę mógłbym już chyba pokonywać z zamkniętymi oczyma – tyle razy w tym roku odwiedzałem rodzinę.


Tym razem jednak nie przyjechałem wypoczywać tylko pracować. Te kilka dni, które pozostały do rozpoczęcia Memoriału Wagnera, spędziliśmy naprawdę bardzo pracowicie. Przez trzy dni Raul zdążył zaordynować nam pięć ciężkich treningów na hali i jeden na siłowni po to, aby przygotować nas jak najlepiej.

Pierwszego dnia mieliśmy sprawdzić umiejętności gry siatkarzy ze Słowacji. Zakładając „szybki” mecz jeszcze przed nim umówiliśmy się z Grzesiem Szymańskim, że (po meczu) zrobimy mały wypad na łowienie ryb na włościach mojego wujka. Z Ostródy to jakieś 20 min drogi autem. Jak to zazwyczaj bywa w takich sytuacjach zamiast szybkiego 3:0 było ciężko wywalczone 3:2! Ze względu na naszą słabszą grę trener musiał dokonywać wielu zmian, na boisku byli chyba wszyscy zawodnicy. To był naprawdę zły mecz w naszym wykonaniu, nie mieliśmy żadnego pomysłu na grę.

Tak więc na rybach byliśmy jakieś 20 min, dość szybko zrobiło się ciemno i mieliśmy problemy z odnalezieniem spławików, więc daliśmy za wygraną – rybom się upiekło... Nazajutrz za przeciwnika mieliśmy "egzotyczny" zespół Anglii. Wyspiarzy prowadzi bardzo dobrze znany w Polsce, a przede wszystkim w Częstochowie, trener Harry Brokking, który podczas 3. Memoriału Huberta Jerzego Wagnera prowadził zespół Holandii zdobywając z nim pierwsze miejsce.

Ja – tym razem w roli komentatora dla Przeglądu Sportowego – przyglądałem się z trybun poczynaniom kolegów. Mimo iż przed meczem podczas odprawy padły z ust Lozano dość ostre słowa, nie wpłynęły one na poprawę naszej gry. Wręcz przeciwnie – zagraliśmy jeszcze gorzej niż ze Słowacją i pomimo wygranej 3-1 nie byliśmy w ogóle zadowoleni. Nasza gra pozostawiała wiele do życzenia, graliśmy słabo. W tym samym dniu doszło w naszej grupie do dużej niespodzianki. Słowacja, mająca w swoim składzie zwycięzców ligi mistrzów: Hupkę i Divisa (młodszy brat znanego dobrze w Polsce Petera Divisa), ma naprawdę ciekawy i perspektywiczny zespół.

W piątek z Ostródy przenieśliśmy się do Olsztyna, gdzie w hali Urania przy pełnych trybunach przyszło zmierzyć się z drużyną Holandii. Niestety – mimo gorącego dopingu i wspaniałej publiczności – ulegliśmy "pomarańczowym" 3:1. Znowu graliśmy słabą siatkówkę, a ja zaczynałem bać się swoją formę, która jest daleka od ideału. Podczas tego turnieju Mariusza Wlazłego znowu dopadły skurcze. Doszło do tego, że po meczu z Holandią, w trosce o swoje zdrowie, podjął decyzję o rezygnacji z występów w kadrze. Dopiero po naszych namowach zgodził się na wstrzymanie decyzji do czasu badań lekarskich.

W sobotę przyszło nam się zmierzyć z objawieniem tego turnieju – drużyną Niemiec. Po ciężkim meczu przegraliśmy jednak 2:3. W końcu widać było trochę lepszą grę, ale sam wynik nie podniósł nas na duchu. Pech chciał, że podczas tego meczu pojawiły się problemy z kolanem u "Gela". Tak więc zostaliśmy bez atakującego (Wlazły nie grał, a Robert Prygiel na dzień przed turniejem zrezygnował z kadry). Z tego też powodu zmuszeni nieciekawą sytuacja personalną, do meczu z Serbią przystąpiliśmy z Piotrem Gruszką na ataku. Piotrek spisywał się bardzo dobrze, grał skutecznie ale... pech chyba wisi nad naszym zespołem! Podczas próby obrony piłki Grucha upadł tak niefortunnie, że skręcił kostkę. Na parkiet wszedł za niego młody Bartek Kurek i pomimo straty Gruszy (rozgrywającego naprawdę dobre zawody), udało nam się wygrać 3:2.

Turniej dobiegł końca, uplasowaliśmy się na 3 miejscu. Jednak w obliczu problemów zdrowotnych, jakie nas dopadły wynik był mało istotny. Po powrocie do hotelu dowiedzieliśmy się, że Piotrek ma zerwane więzadło strzałkowo- skokowe. Podczas pierwszego sezonu spędzonego w Perugii ja też miałem do czynienia z tą kontuzją i byłem wykluczony z zajęć na ponad miesiąc. To prawdziwe nieszczęście dla Gruszy wypaść z gry z powodu kontuzji (będąc w dobrej formie) i to u progu mistrzostw Europy... W taki sposób na mnie spoczął CIĘŻAR bycia kapitanem drużyny, który w normalnych warunkach powinien być ZASZCZYTEM.

W poniedziałek niektórzy z chłopaków mieli przeprowadzane badania w Warszawie. Tym razem lekarze mieli uważniej przyjrzeć się kolanom zawodników. Nazajutrz wszyscy spotkaliśmy się w Spale. Tam spędziliśmy kilka dni na treningach poświęconych głównie na doszlifowanie szczegółów, jak np. przyjęcie i zagrywka. W ostatni wolny weekend przed mistrzostwami udałem się do Warszawy. Tym razem ja chciałem sprawdzić, w jakim stanie są moje kolana. Tak jak przewidywałem – nic nowego – przeciążenia, zwyrodnienia i stany zapalne... Trochę poboli, ale będę żył. Najważniejsze, że mogę grać ;-)))

W tym samym czasie również Mariusz przechodził swoje badania. Pomimo dobrych wyników postanowił zrezygnować jednak definitywnie z kadry z powodu... braku diagnozy co do powstawania skurczy. Badania wykazały, że wszystko jest w normie. Dla nas był to naprawdę szok! Wszyscy spodziewaliśmy się, że jeżeli badania będą dobre, to Szampon zostanie. No cóż – to jest jego decyzja, jego zdrowie, każdy ma swoje priorytety. Dla mnie na dzień dzisiejszy tym priorytetem jest (pomimo dolegliwości) gra w reprezentacji – to zaszczyt i honor.

Przed mistrzostwami został nam do rozegrania jeszcze jeden turniej – w Paryżu. 30 sierpnia graliśmy z Bułgarią. Po raz siódmy Bułgarzy musieli uznać naszą wyższość – pokonaliśmy ich 3:1! Widać było efekty ciężkiej pracy w Spale: w końcu bardzo dobrze serwowaliśmy, a i obrona z przyjęciem była dobra. Po meczu Bartek Kurek zaprosił nas na piwo z okazji swoich 19 urodzin. To był najdroższe piwo jakie do tej pory piłem – 11 euro za butelkę!!! Trochę się Bartek wykosztował, ale śmialiśmy się, że przecież jest młody – kariera przed nim więc na pewno się "odkuje")))

Po meczu z Bułgarami byliśmy optymistycznie nastawieni: forma rośnie, mecz wygrany. Jednakże dzień później okazało się, że ten optymizm był przedwczesny. Po rozegraniu słabego meczu przegraliśmy z Francją 3:0. Mimo, że byli osłabieni brakiem Kiefera i Granvorki. Nie pozostało nam więc nic innego jak wygrać ostatni mecz z Holandią. Udał nam się rewanż za porażkę podczas memoriału H. Wagnera, pokonaliśmy Holendrów 3:1 tak samo jak oni nas ostatnio. Cały turniej wygrali prezentujący naprawdę świetną formę Francuzi. Myślę, że będą bardzo groźni podczas zbliżających się mistrzostw. Nasza drużyna uplasowała się na 2. miejscu, trzecia była drużyna Bułgarii, a Holendrzy ostatni! Po zakończeniu turnieju udaliśmy się do hotelu i – ku naszemu zaskoczeniu – dostaliśmy trochę wolnego na zwiedzanie stolicy Francji... Czasy się chyba zmieniają, ponieważ na miasto wyszli... tylko trenerzy i "staff". My woleliśmy odpoczywać w hotelu.

Po powrocie do Warszawy czekała mnie miła wizyta – Dorota Świeniewicz zaprosiła mnie na obiad do siebie. Dawno się nie widzieliśmy, trzeba było wymienić wiadomości, ale przede wszystkim ciekaw byłem małego Julka. Z tego, co mówi Dorka to pogodne i spokojne dzieciątko. Troszkę się zdziwiłem, że Julek wcale nie jest taki mały. Jak na swój wiek – imponująco duży... Miejmy nadzieję, że rośnie nam nowy reprezentant Polski i że będzie tak samo dobry jak jego mama.

Przed nami pozostał już ostatni trening przed wylotem na mistrzostwa... trema jest ogromna, ale myślę, że przygotowania przebiegały biegły dobrym torem, więc powinno być OK.

Pozdrawiam!
Sebastian

PS: Tu Ola! Pragnę poinformować wszystkich "kibiców" Stelli, że psina jedzie z nami do Italii. Jak to ujął Seba – zostali z Tomkiem w zupełnej mniejszości (maja, ja, mama Seby, Mysia kotka – same baby!) Ale to to nic – Tomek jest pierwszym, który nie odda psa... Korzystając z okazji, że go nie ma – ładuję wesołą ferajnę i w drogę … zanim się rozmyśli. Przed nami 1600 km obyśmy dotarli bezpiecznie! Pozdrawiamy czytelników "Świata siatkówki"! Ola.


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Z@piski Świdra: Zapuszczam korzenie
Wspomnienia z ME w Moskwie

Świat Siatkówki, listopad 2007

Do Moskwy dotarliśmy jako ostatnia z ekip biorących udział w mistrzostwach Europy. Olbrzymie wrażenie wywarł na nas hotel, w którym zamieszkaliśmy - relacjonuje Sebastian Świderski, reprezentant Polski.

Wielki moloch 25 pięter, na każdym coś koło 60 pokojów, labirynty korytarzy i klatek schodowych. Istne mrowisko albo kopiec termitów, w którym można było się zgubić. W głównym holu przy recepcji zawsze stały tłumy ludzi. Atmosfera przypominała dworzec centralny na początku wakacji. Pewnie dlatego większość czasu spędzaliśmy w pokojach wychodząc tylko na posiłki i treningi. Wszyscy z niecierpliwością czekaliśmy na dzień rozpoczęcia mistrzostw, niczym sprinterzy w blokach z obawą, aby tylko nie popełnić falstartu. No i niestety... Pierwszy mecz z Belgią i...przegrana. To spotkanie miało być dla nas łatwym przetarciem, rozgrzewką przed meczami z silniejszymi przeciwnikami. Materiały i wiedza, jaką dysponowaliśmy na temat Belgów, nie zapowiadały katastrofy jaka nas spotkała. Do meczu podeszliśmy chyba zbyt spokojnie, byliśmy zbyt pewni siebie. Belgowie zafundowali nam „zimny prysznic”. Grali bardzo pewnie i bez cienia respektu przed wicemistrzami świata. Zagrali naprawdę dobre zawody. Od początku setów uzyskiwali kilkupunktową przewagę i nie dawali się dogonić. Nie potrafiliśmy znaleźć na nich recepty i przegraliśmy 3-1. Tym sposobem już w pierwszym dniu mistrzostw staliśmy się sprawcami sensacji.

Nie my jedni. Paru innych faworytów też padło ofiarą głodnych zwycięstw, nominalnie słabszych zespołów. Okazało się, że w Europie nie ma już słabych i trzeba liczyć się z każdym. Na konferencję prasową czekałem jak na wyrok. Byłem szczęśliwy, gdy na sali nie zastałem nikogo poza dwójką rosyjskich dziennikarzy. Odetchnąłem z ulgą. Pogratulowałem rywalom zwycięstwa, pytań nie było, więc wstałem z krzesła i ruszyłem do drzwi. Nie zrobiłem jeszcze kroku, gdy otwarły się na oścież i weszła spora grupa polskich dziennikarzy! Pytaniom nie było końca. Łatwo zgadnąć, czego dotyczyły. Problem polegał na tym, że ja sam nie znałem jeszcze na nie odpowiedzi. Po powrocie do hotelu odbyliśmy rozmowę. Trener Lozano próbował nas uspokoić. Zapewnił, że był to tylko wypadek przy pracy. Prosił, żebyśmy przestali rozpamiętywać porażkę. Apelował, żebyśmy się skupili na następnym meczu.

Spotkanie z Turcją graliśmy o nasze „być albo nie być” na tych mistrzostwach. Wygrana 3-1 trochę nas uspokoiła i rozluźniła. Po cichu liczyliśmy, że Turcy pokonają Belgów i tym sposobem „skasują” naszą porażkę. Do ich i naszego szczęścia brakło niewiele. Prowadzili 2:0 i 22:17, ale właśnie wtedy stanęli. Pogoń Belgów zakończyła się ich sukcesem i wygraną w pięciu setach. Byliśmy wściekli. Dobiła nas i przepełniła czarę goryczy przegrana z Rosją. Do drugiej rundy weszliśmy niestety bez zwycięstwa. Dzień przerwy miał nam pomóc w dojściu do siebie. Każdy z nas miał świadomość, że szansa na medal, o którym marzyliśmy i o który powinniśmy tu walczyć, oddala się coraz bardziej. Nasza gra daleka była od ideału. Dlaczego? Nie znajdowaliśmy odpowiedzi. Fizycznie czuliśmy się bardzo dobrze, ale na boisku prezentowaliśmy się zupełnie nie tak, jak byśmy sobie tego życzyli.

Naszymi następnymi rywalami były zespoły Finlandii, Bułgarii i Włoch. Wszystkie weszły do drugiej fazy z jednym zwycięstwem, więc nie staliśmy na przegranej pozycji. Była jeszcze szansa awansu do półfinałów, ale pod jednym warunkiem. Musieliśmy TYLKO wygrać wszystkie spotkania. Pierwsze mecze potwierdziły, że w grupie nie ma słabych. Na pierwszy ogień poszli Bułgarzy , którzy ulegli Finom 3-0!!! Finowie zaprezentowali się naprawdę bardzo dobrze. Widać było efekty pracy ich trenera Mauro Berutto – Włocha, który startował również w konkursie na trenera naszej reprezentacji. Niestety ani wspaniała gra Finów, ani ich włoski trener nie pomogła im wygrać z drużyną Azzurii. Po zaciętej walce musieli uznać wyższość Włochów przegrywając 3-2. Porażka ich wcale nie zniechęciła. Do spotkania z nami wyszli pozytywnie nastawieni. My ciągle nie potrafiliśmy zagrać swojej gry i do końca nie mogliśmy znaleźć właściwej recepty. Tak więc znowu przyszło mi składać gratulacje na pomeczowej konferencji. Nasze marzenia o medalu legły w gruzach! Mecze z Bułgarią i Włochami nie miały żadnego znaczenia, ale chcieliśmy je wygrać, by w ten sposób „jako tako” wyjść z twarzą z tej całej sytuacji. Do meczu z Bułgarią przystąpiliśmy z Robertem Pryglem na ataku. Zastąpił Grześka Szymańskiego, któremu ponownie odezwała się kontuzja kolana. Przegraliśmy, ale po ciężkiej walce. Mnie też dopadła kontuzja. Podczas jednego z ataków poczułem ostry ból w kolanie. Mimo że mi odradzano, postanowiłem wystąpić w meczu przeciwko Włochom. Zrobiłem to, ponieważ uważam, że kapitan powinien schodzić ostatni. Niestety na pomeczowej konferencji znowu gratulowałem przeciwnikom.

Tą porażką zakończyły się dla nas mistrzostwa w Moskwie. Nasz wynik nikogo nie satysfakcjonował, ale spotkanie z prezesem związku przebiegło spokojnie i bez żadnych „nerwowych ruchów”. Pozostało nam tylko przebukowanie biletów i powrót do domów. Przed wylotem udało mi się znaleźć chwilkę czasu , aby spotkać się z moim menadżerem Eugenio Gollinii i trenerem Ferdinando de Georgii. Rozmawialiśmy na tematy dotyczące Maceraty i planów na nadchodzący sezon ligowy. Dla nas mistrzostwa się skończyły, ale na placu boju pozostały jeszcze inne drużyny. W półfinałach stanęły naprzeciw siebie drużyny Hiszpanii z Finlandią i Rosji z Serbią. Dobrze grający Finowie musieli uznać wyższość Hiszpanów, a Serbia uległa Rosji. Tym samym poznaliśmy skład finału. Niespodzianka tych mistrzostw – Hiszpania miała się zmierzyć z Rosją , która w tym turnieju nie doznała jeszcze porażki. Wszyscy upatrywali przyszłych mistrzów w Rosjanach, a jednak po ostatnim gwizdku nie oni, lecz Hiszpanie cieszyli się ze zdobycia złotych medali. Ja również cieszyłem się z tego zwycięstwa ponieważ w reprezentacji Hiszpanii gra mój przyjaciel Kike de la Fuente.

Po powrocie do kraju wszyscy kadrowicze grający w kraju dostali tydzień wolnego. Ja nie mogłem odpocząć, ponieważ następnego dnia wylatywałem do Italii. Na lotnisku w Anconie przywitała mnie prawie cała moja rodzina. Prawie, bo kotka Mysia została w domu. Droga do Maceraty szybko minęła, dzieciom nie zamykały się buzie. Tyle miały do opowiadania. Po przyjeździe od razu oprowadziły mnie po nowym mieszkaniu, wyjaśniając co gdzie leży i zasypując przy okazji tysiącami zdań typu: - Tato, a wiesz...?

Po latach spędzonych w Perugii nie bardzo wiedziałem, czego można się spodziewać w Maceracie. Ola z mamą i z dziećmi przyjechała wcześniej. Przewiozła nasze rzeczy z poprzedniego domu i wszystko urządziła zanim dzieci rozpoczęły zajęcia w szkole. Obie z mamą bardzo się napracowały. Ja przyjechałem na gotowe. Zastałem kompletnie umeblowany i wyposażony dom. Mamy tu nawet swój ogród, z czego najbardziej chyba cieszą się nasze zwierzaki i dzieci.

Nazajutrz w niedzielę pojechaliśmy poopalać się nad Adriatykiem. Ku naszemu zdziwieniu zamiast piasku na plaży zastaliśmy same kamienie. Najbardziej zmartwiony był Tomek, który planował zabrać dwie torby piasku do swojej piaskownicy w ogrodzie. Dzień błogiego lenistwa minął bardzo szybko. W poniedziałek czekał mnie pierwszy trening. Od razu dostrzegłem różnicę między pracą w Maceracie i Perugii. Zajęcia były ciężkie , ale prowadzone z głową i w zgodzie z zasadą, że zdrowie zawodnika jest najważniejsze. Właśnie dlatego czekał mnie mój „ulubiony” basen, w którym mogłem trenować odciążając bolące kolano. Raz omal się nie utopiłem, tak zachłysnąłem się wodą podczas skoków. Basen to dla mnie najcięższy trening!

W niekompletnym składzie, „połatanym” przez juniorów mieliśmy okazję do rozegrania dwóch sparingów z beniaminkiem z Corigliano. Oba spotkania mimo osłabień wygraliśmy po 3-1. Po pierwszym tygodniu pobytu w Maceracie stwierdziłem, że podjąłem dobrą decyzję. Macerata to bardzo profesjonalny, dobrze zorganizowany klub. Do poruszania się po mieście i na dojazdy na treningi dostałem do dyspozycji Smarta (sponsorem Lube jest m.in. Mercedes). Nie cierpię na klaustrofobię, ale nie czuję się w nim najlepiej. Zapewniono mnie jednak, że jest to rozwiązanie tymczasowe i że wymienią mi go na jakieś większe auto, na tyle duże żeby zmieściła się w nim moja rodzinka. Smartem nie da się nawet wozić dzieci do szkoły. Ola ma więc przejściowy problem, bo nasz rodzinny Chrysler jest za duży do poruszania się po mieście a w szczególności do parkowania.

Po jednym z treningów poszedłem porozmawiać z trenerem ponieważ już od dłuższego czasu chodziła mi po głowie myśl o zmianie numeru na koszulce, ale nie byłem pewien, czy mój pomysł nie będzie źle odebrany. Okazało się, że klubowi bardzo spodobała się moja propozycja. Zamiast z numerem 10 będę grał z 16. W ten sposób chciałem uczcić pamięć naszego przyjaciela Arka Gołasia, który miał reprezentować Maceratę , a wskutek feralnego wypadku reprezentuje teraz drużynę „niebieską”. Obym tylko swoją grą zasłużył na noszenie tego numeru.

Dopiero tydzień przed inauguracją ligi dotarli wszyscy zawodnicy. Niektórzy z przygodami. Największe zamieszanie było z przyjazdem Rodrigao, który się... zgubił. W ustalonym terminie nasz kierownik czekał na niego na lotnisku. Samolot wylądował, ale na jego pokładzie nie było zawodnika. Zaczęły się poszukiwania i telefony do żony, menedżera i brazylijskiej federacji. Wszyscy potwierdzali, że wyleciał do Europy. Okazało się potem, że poleciał późniejszym lotem stąd się wzięło to całe zamieszanie. W końcu mogliśmy trenować w pełnym składzie. Od razu zrozumiałem dlaczego także Włosi wypadli słabo na mistrzostwach Europy. U mojego nowego rozgrywającego dostrzegłem lekką nadwagę i dłuższy brak kontaktu z piłką. Tydzień to stanowczo za mało czasu na przygotowania i zgranie się zespołu, a nas na początek czekał ciężki mecz w Modenie.

Tuż przed wyjazdem do Modeny zmieniono mi samochód. Ze mikroskopijnego Smarta przesiadłem się do Mercedesa klasy E 200. Jak spod igły. Taki nowy, że aż strach nim jeździć. Teraz już spokojnie będę mógł wozić dzieci do i ze szkoły. A propos… Bardzo się z Olą martwiliśmy, ponieważ Maję czekała ogromna zmiana. Musiała się szybko odnaleźć w nowym środowisku i trochę się tego obawialiśmy. Bez powodu, bo jak się okazało, Maja błyskawicznie zaadaptowała się w zmienionym otoczeniu. Było jej łatwiej, bo do tej samej klasy uczęszcza Asia - córka naszego libero Mirko Corsano. Dziewczynki szybko przypadły sobie do gustu, a świadomość że tatusiowie pracują razem sprawiła, że stały się przyjaciółkami. W ślady dzieci poszły też nasze żony. Moja Ola znalazła sobie koleżankę w osobie żony Mirko. Na moje nieszczęście… Razem są zdolne do wykupienia wszystkich sklepów. Muszę chyba zablokować karty.

Stwierdziwszy, że rodzina odnalazła się w nowym miejscu, mogłem się skupić na nadchodzącym spotkaniu. Przed meczem w Modenie do szatni przyszedł nasz prezes. Oznajmił jakie są cele i oczekiwania wobec drużyny. Naszym zadaniem jest walka o najwyższe trofea - scudetto i Puchar Włoch. Oczekiwania wielkie, ale drużyna jest mocna, naszpikowana znanymi nazwiskami, więc słowa prezesa nie wprawiły nas w osłupienie. Niestety, mecz w Modenie pokazał, jak wiele nam brakuje do zgrania i optymalnej formy. Mieliśmy duże problemy z atakiem. Na pozycji „oposto” wystąpił Igor Omrcen. Dla niego to nowość, więc będzie potrzebował czasu, żeby się odnaleźć w nowej roli. Naszą przegraną może też tłumaczyć fakt , iż w pierwszej szóstce Modeny gra aż czterech Brazylijczyków, którzy stanowią trzon reprezentacji swojego kraju, a z nimi – wiadomo - ciężko wygrać. Pierwsza kolejka serie A pokazała tradycyjnie , że tu każdy może wygrać z każdym. Przekonał się o tym zespół Treviso ulegając beniaminkowi z Corigliano aż 3-0! Pomimo przegranej w naszym zespole panował spokój, bo wszyscy włącznie z trenerem i chyba nawet prezesem, zdajemy sobie sprawę z czynnika czasu. Ze względu na nadchodzący Puchar Świata kalendarz ligi włoskiej jest bardzo napięty. W ciągu dwóch tygodni mamy do rozegrania aż pięć spotkań. Przed własną publicznością zagraliśmy z Cuneo. Dla mnie był to debiut w Maceracie, więc bardzo chciałem pokazać się z jak najlepszej strony . Z rozmowy z Igorem Omrcenem wywnioskowałem, że również jemu zależy na dobrym występie przeciwko byłym kolegom z Cuneo.

Zainteresowanie w tej fazie rozgrywek jest umiarkowane. Hala nie wypełniła się do końca. Miłym akcentem była obecność kibiców z Polski, studentów z Częstochowy, którzy zostali przedstawieni przez spikera podczas meczu.

Omrcen zagrał lepiej niż w Modenie. Wszyscy graliśmy lepiej, a mimo to przegraliśmy spotkanie 2-3. Pasmo moich porażek wzbogaciło się o jeszcze jedną. Na otarcie łez został nam pierwszy punkt na koncie. Następne spotkanie było teoretycznie łatwiejsze. Tym razem u siebie podejmowaliśmy beniaminka z Corigliano, z którym przed sezonem wygrywaliśmy nawet w okrojonym składzie. Nie było jednak łatwo. Beniaminek udowodnił, że wygrana z Treviso nie była przypadkiem. Na nasze szczęście Igor gra coraz lepiej. Jego progresja w ataku - 27, 37 i 46 procent – wzbudza zaufanie. Bardzo dobre zawody mimo problemów zdrowotnych rozegrał Paparoni (zdobywca MVP). Swoje dorzucili nasi środkowi, a na dokładkę Leblowi wróciła świetna zagrywka. Zaczynamy się integrować. Wygrana 3:1 pozwoliła nam uwierzyć, że to co robimy musi w końcu zaowocować w postaci lepszej gry. Mam nadzieję, że teraz będzie już coraz lepiej i że następnym razem będę miał same dobre wiadomości…. TFU! TFU! Żeby tylko nie zapeszyć.

Pozdrawiam! Sebastian


PiJ mLEko! może urośniesz - rezultatów nie gwarantujemy, kasy nie zwracamy ;P=> http://pl.youtube.com/user/MediaMar...

Offline

 

#5 2007-08-24 22:23:25

KlauDi

Administrator

9144003
Skąd: Podkarpacie
Zarejestrowany: 2007-08-03
Posty: 299
Punktów :   

Re: Z@piski Świdra - blog@ bez cenzury

Ani słowa o siatkówce! Umawiając się na spotkanie ustaliliśmy, że będziemy rozmawiać o plamach na Słońcu, hodowli strusi, ekologii, lustracji, frustracji, drugiej stronie Księżyca, przemiale miału, róży do kożucha i piórku do kapelusza. O wszystkim z wyjątkiem siatkówki. Wyszło jak... wyszło, ale przecież obaj mieliśmy dobre chęci i zamiar szczery - z Sebastianem Świderskim rozmawia Janusz Wróbel, redaktor naczelny Świata Siatkówki.

Jak wynika z ostatnich meldunków, zaczynasz się oswajać z myślą, że rodzina powiększy się o nowego domownika. Czyżbyś rzeczywiście był gotów do adopcji Stelli?

Sebastian Świderski: Wyjaśnijmy od razu, że Stella to pies, a ściślej suka. Podkreślam ten fakt, ponieważ zdarzało mi się czytać na forach internetowych różne sensacyjne "wiadomości" o stanie mojej rodziny. Stella to labradorka, którą dostałem w prezencie na rocznicę ślubu. To dłuższa historia, więc opowiem ją w skrócie. Moja żona Ola wspierana przez dzieci – Maję i Tomka od jakiegoś czasu dawała "sygnały" o zamiarze nabycia psa, ale ja stanowczo oponowałem. Nie żebym nie lubił zwierzaków, lecz dlatego, że przy naszym obecnym trybie życia nie widziałem miejsca dla jeszcze jednego domownika, który wymaga opieki. Uważam, że dwójka dzieci i kot na razie wystarczy. W rocznicę naszego ślubu wracałem do domu z bukietem kwiatów. Byłem dumny z siebie, że nie zapomniałem. Wyobrażałem sobie jaką minę zrobi Ola na dowód mojej "pamiętliwości", tymczasem na progu spotkała mnie niespodzianka. W efekcie spisku uknutego przez Olę oraz Lucę Bucaioniego – naszego drugiego rozgrywającego i jego narzeczoną Chiarę, zostałem obdarowany. Prezentem była trzymiesięczna labradorka. Cóż miałem zrobić? Prezentów się przecież nie odrzuca, więc Stella została w naszym domu. Umówiliśmy się, że na próbę.

Kiedy próba dobiegnie końca?

Po wakacjach. Stella zostanie pod opieką we Włoszech, moja rodzina spędzi lato w kraju. Jeśli jesienią się okaże, że rozpozna w nas swoje... stado, to pewnie już zostanie z nami, bo jestem człowiekiem gołębiego serca. Ja naprawdę nie mam nic przeciwko zwierzakom. Przez nasz dom przewinęły się w różnych okresach rybki, myszki, chomiki i miniaturowe króliki, które jakoś zawsze wyrastały na dorodne okazy. Moje zastrzeżenia w związku z psem wynikają wyłącznie z poczucia odpowiedzialności. Pies przywiązuje się do ludzi, a my przecież nie możemy go wozić po całym świecie i jeśli protestuję, to tylko dlatego, że nie chcę żeby cierpiał.

Z kotem nie ma takich problemów?

Są inne. Mysia jest klasycznym dachowcem w kolorze antracytu. Trafiła do nas jako Misia, ale Maja wymawiała jej imię po swojemu, więc została Mysią. Od zawsze chodziła swoimi drogami, co czasem powodowało różne komplikacje. Oto przykład. Pojechaliśmy kiedyś z całą rodziną do Ustronia. Dla mnie był to pobyt leczniczy po ciężkim sezonie. Turnus dobiegł końca i kiedy spakowaliśmy manatki okazało się, że są wszyscy, poza Mysią. Nie mogłem czekać w nieskończoność, bo jechałem na zgrupowanie kadry, więc stanęło na tym, że ja wyjadę, a Ola z dziećmi zostanie w hotelu aż do powrotu kotki. W tym miejscu trzeba wyjaśnić, że Mysia cieszy się naszym zaufaniem i pełną autonomią. Byłaby nieszczęśliwa gdybyśmy chcieli ją trzymać w mieszkaniu, więc czasem znika na kilka dni, ale z nią tak było zawsze, więc zaakceptowaliśmy fakt, że wychodzi i wraca kiedy chce. W Ustroniu kotka odnalazła się dopiero kilka dni po moim wyjeździe. Okazało się, że wracając utknęła w szybie wentylacyjnym. Jedynym sposobem wybawienia jej z opresji było wykucie otworu w ścianie łazienki. Śmialiśmy się potem, kiedy dostaliśmy rachunek za dodatkowy pobyt, nowe kafelki i remont zdemolowanej łazienki, że nasza Mysia się ceni, bo kosztuje więcej niż niejeden kot z rodowodem.

Wspomniałeś o sensacjach na swój temat przeczytanych na forach internetowych. Czyżbyś miał złe doświadczenia?

Przestałem czytać, kiedy ku mojemu osłupieniu dowiedziałem się, że... zostałem ojcem. Moja rodzina dosłownie zasypała nas lawiną telefonów. Zanim wszystkim po kolei wyjaśniłem, że to wymysł jakiegoś domorosłego pisarza, musiałem wysłuchać wymówek, jak to nieładnie, kiedy w rodzinie dochodzi to takiego wydarzenia, a ja nikogo nie raczę zawiadomić i że oni dowiadują się dopiero z prasy, bo trzeba dodać, że sensację z internetu bezkrytycznie powtórzyła jakaś gazeta. Wyjaśnienie nieporozumienia było w tym przypadku łatwe, ponieważ mowa była o dziecku w małżeństwie, ale wyobraź sobie skalę zamieszania, gdyby ktoś napisał, że matką owego rzekomego potomka nie jest moja żona... Musiałbym Oli i rodzinie udowodnić, że nie jestem wielbłądem.

A nie jesteś?

Liga Światowa, a w szczególności mistrzostwa świata sprawiły, że jesteśmy rozpoznawalni, popularni i... wystawiani na różne pokusy, ale ja nie mam potrzeby szukania dodatkowych doznań. Wracając zaś do owego rzekomego dziecka, dostrzegłem tylko jedną przesłankę, która mogłaby w jakiś sposób uzasadnić napisanie owego sensacyjnego doniesienia, co jednak nie najlepiej świadczy o autorze, bo wygląda na to, że pomylił mnie z Marcinem Nowakiem, który właśnie w tym czasie został ojcem. Od tamtego dnia poniechałem wchodzenia na fora dyskusyjne, zwłaszcza że do poziomu dyskusji zawsze miałem zastrzeżenia, zaś na własnej skórze przeżyłem próbkę wiarygodności. Mniej więcej w tym czasie wyjechałem do Włoch i w ten sposób uwolniłem się od naszego rodzimego piekiełka.

Rzeczywiście nie jesteś zainteresowany wolną dyskusją?

Śledzę wydarzenia odnotowywane na polskich portalach siatkarskich, bo to najszybszy sposób zdobycia informacji, ale czytanie forów sobie daruję. Zaglądam za to na włoskie klubowe listy dyskusyjne, bo opinie dotyczą wyłącznie siatkówki i nigdy nie naruszają sfery naszej prywatności.

Ja za twoim przyzwoleniem zamierzam ją jednak naruszyć. Co robisz kiedy nie grasz i nie trenujesz?

Odpoczywam. Obowiązków mam niewiele, bo Ola świetnie prowadzi nasz dom. Po treningu, zwłaszcza takim jaki serwował nam w tym roku Emanuele Zanini normalny człowiek może tylko leżeć i... czekać na nowy przypływ energii. Co innego, kiedy mam więcej czasu, na przykład w wakacje. W Polsce chętnie spędzam je na Mazurach.

Lubisz towarzystwo komarów?

Czasami rzeczywiście bywają uciążliwe, ale nawet one nie są w stanie odebrać mi przyjemności bycia z bliskimi w otoczeniu lasów i jezior. Mieszkam w gospodarstwie mojego wuja, czas upływa pod znakiem słodkiego lenistwa przeplatanego wizytami zaproszonych gości, grzybobrania, wędkowania i innych przyjemności związanych z życiem w otoczeniu natury.

Jakoś nie starcza mi wyobraźni. Świderski z koszyczkiem na grzyby?

A Świderski spacerujący po lesie?

To już łatwiej mogę sobie wyobrazić...

Lubię pochodzić po lesie. W czasie spaceru zdarza mi się dostrzec grzyba, więc go wtedy podnoszę, ale nie jestem utalentowanym zbieraczem. Kiedyś wspólnie z Dawidem Murkiem poszliśmy w las, ale całą naszą zdobyczą był jeden, za to dorodny, prawdziwek. Nasze żony wypadły w tej konkurencji o niebo lepiej, więc za jakiś czas mogliśmy raczyć podniebienia grzybkami w marynacie.

Łapiesz ryby?

Od razu widać, że nie masz pojęcia o wędkowaniu, bo prawdziwy wędkarz nie "łapie" lecz łowi. To duża różnica. Owszem, lubię wędkowanie. To świetny relaks. W jednym z jezior w okolicach Gorzowa złowiłem kiedyś dwuipółkilogramowego leszcza. Mam też na koncie pstrąga o wadze 2,2 kg. Taka ryba to dobre trofeum i jeszcze lepsze danie, ale żeby ją przyrządzić trzeba szczególnych kwalifikacji. Ja ich niestety nie mam, ale za to moja ciocia z Mazur potrafi wyczarować niesamowite rarytasy. Z tego pstrąga zrobiła tatara. Był absolutnie znakomity.

Możesz podać przepis?

Nie mogę. To ścisła tajemnica mojej cioci. Nigdy nie próbowałem jej przeniknąć, zresztą stanowczo wolę wędkowanie. We Włoszech też czasem udaje mi się wyskoczyć nad wodę w towarzystwie Luki Bucaioniego, ale w ostatnim sezonie miałem mało okazji, bo trener Zanini robił wszystko, żebyśmy zapomnieli o rozrywkach.

Co jeszcze lubisz robić w wolnym czasie?


Kiedyś wielką frajdę sprawiała mi jazda samochodem, ale teraz kręcenie kółkiem wynika bardziej z obowiązku, z potrzeby przemieszczania się, niż szukania przyjemności w samej jeździe.

Opowiedz o swoich bolidach...

Jestem absolwentem Technikum Samochodowego, więc prawo jazdy uzyskałem w ramach obowiązku szkolnego. W roli samodzielnego drivera – jak chyba większość Polaków z naszego pokolenia zadebiutowałem za kierownicą małego Fiata mojej mamy. Śmiała się do łez, kiedy wciskałem się do wnętrza. Było tak ciasno, że trudno mi było ułożyć ręce, więc nauczyłem się kierować kolanami. Później, już za własne pieniądze, co w tym przypadku oznacza kredyt, kupiłem używanego Escorta. Po nim miałem Octavię, Mondeo, Avensis Verso, a teraz jeżdżę Grand Voyagerem, który z powodzeniem może pomieścić rodzinę z bagażami oraz kotem.

Wszystkie twoje pojazdy, może poza małym Fiatem, są wozami rodzinnymi. Nie miałeś nigdy ochoty na bardziej ekstremalne doznania?

W szkole miałem epizod z kartingiem, ale na tym poprzestałem. Nie odczuwałem potrzeby szukania wrażeń na torze, aż do dnia kiedy Krzysiek Śmigiel – facet z benzyną we krwi - zaaranżował zabawy za kółkiem. Skorzystałem więc z okazji przejechania się w rajdowym stylu. Samochód niby nic wielkiego, bo tylko rajdowe Cinquecento z przepisową klatką bezpieczeństwa, ale kiedy zaczęła się jazda... To było prawdziwe przeżycie. Za kierownicą Bartek Ptak, znany ścigant z Radomia, aktualny mistrz Polski w Supermoto, we wnętrzu hałas jak w starej przędzalni, dookoła śnieg po kolana, wąska i kręta droga, drzewa jak baobaby... Ja w tych warunkach nawet na prostej nie zdobyłbym się na mocniejsze wciśnięcie gazu, a on z uśmiechem na twarzy "pełnym gwizdem" leciał bokami przez te zakręty, dosłownie muskając pnie drzew. Przyznaję, że zrobił na mnie wrażenie, ale nigdy nie próbowałem go naśladować. To nie dla mnie.

Z lektury twojego bloga wynika, że... lubisz jeść...

Doceniam dobre jedzenie. Ola jest prawdziwą mistrzynią, więc strach pomyśleć, co by było, gdybym miał tendencję do przybierania na wadze. Na szczęście nie mam, więc jem to co lubię, choć oczywiście muszę zachować umiar, dyscyplinę i właściwe proporcje składników gwarantujących utrzymanie wagi i właściwej dyspozycji.

Wkrótce zameldujesz się na zgrupowaniu kadry. Czy reprezentacja to dla ciebie honor, czy raczej obywatelski obowiązek? Ups... Miało nie być o siatkówce.

Jestem typem buntownika, więc źle znosiłbym sytuację nakazową. Gram w reprezentacji, bo chcę i będę grał tak długo, jak będę potrzebny i zdrowie pozwoli. Domyślam się, że za chwilę zapytasz, co myślę o tych, którzy odmawiają.

A co myślisz?

Jest to sprawa priorytetów. Każdy ma prawo do osobistych decyzji. Ja je po prostu przyjmuję do wiadomości, choć sam uważam, że gra w reprezentacji to zaszczyt i honor. Są jeszcze kibice... Miałem trudny okres w swoim życiu, kiedy posypały się moje kolana. Ze względu na trwającą rehabilitację nie grałem w rundzie kontynentalnej Ligi Światowej, ale miałem nadzieję, że wystąpię w meczach finałowych. Nie zagrałem, miałem nawet lekki żal do trenera i w przypływie rozżalenia jakiś przebłysk myśli, żeby już sobie dać spokój z kadrą, bo przecież z ligi też wyżyję. Kiedy oglądałem te spotkania z trybuny zobaczyłem wielki biało-czerwony transparent z napisem "Świder wróć". Zwątpienie minęło jak ręką odjął. Czyż można odmówić takim kibicom?

Skoro wspomniałeś o zwątpieniach... W konkurencji juniorów byłeś mistrzem Europy i świata, ale w wieku seniorskim ten sam złoty zespół był nazywany pokoleniem niespełnionej szansy. Jak odbierałeś te głosy?

Bardziej niż głos bolało, że byliśmy drużyną piątego miejsca. Czegoś nam brakowało i nikt nie wiedział czego. Z perspektywy czasu patrzę na tamte wydarzenia inaczej. Wielka Brazylia też się nie urodziła z dnia na dzień.

Jaka była rola Raula Lozano w waszej przemianie?

Włosi uczyli się kiedyś siatkówki między innymi od Polaków, więc nie widzę niczego wstydliwego, czy też uwłaczającego polskim trenerom w fakcie, że odnieśliśmy sukces dopiero pod kierunkiem Argentyńczyka. Od naszych trenerów dostaliśmy solidne podstawy rzemiosła. Bazowaliśmy na sile ataku. Lozano dołożył taktykę. Różnica zaś jest taka, że potrafiliśmy grać dobrze, ale przegrywaliśmy z Serbami prowadząc w secie 22:17. Teraz do 20:20 nic się nie dzieje, ale po przejściu tej granicy wykorzystujemy naszą wiedzę taktyczną i to jest klucz do sukcesu. W dalszym ciągu możemy więc mówić o "polskiej szkole siatkówki", ale wzbogaconej dzięki świeżemu spojrzeniu. Lozano nie uczy nas siatkówki, tylko z każdego z nas wydobywa to, co jest najlepsze i z tych właściwości buduje całość. Gdyby został trenerem na przykład Rosji, to sborna nie zaczęłaby nagle grać jak Brazylia. Grałaby jak Rosja. Byłaby to ta sama siatkówka oparta na mocnym ataku i systemie serwis-blok, tyle że wzbogacona o elementy taktyczne właściwe dla ich mentalności, wyszkolenia i cech indywidualnych.

Czy to znaczy że popierasz otwarcie PLS dla zagranicznych trenerów i zawodników?

Tak samo jak wyjazdy polskich siatkarzy za granicę, pod warunkiem, że będą grać w mocnych ligach i u dobrych trenerów, bo jeśli mamy się rozwijać, to musimy się uczyć od najlepszych.

Myślisz czasem o zakończeniu kariery?

Chcę jeszcze pograć, ale od pewnego czasu testuję różne projekty związane z moją przyszłością. Jeden z nich to zaangażowanie w rozwój "Świata Siatkówki". Na razie są to "balony próbne", które ułatwią mi start do nowego rozdziału mojego życia.

Gorzów, Kędzierzyn, Perugia... Gdzie jest twoje miejsce?

Zawsze podkreślam swoje związki z Gorzowem. Jako miejsce urodzenia w moich dokumentach figuruje wprawdzie Skwierzyna, ale to przypadek, ponieważ w czasie mojego przyjścia na świat trwał remont szpitala w rodzinnym mieście. Jestem gorzowianinem z krwi i kości. To moje miasto, z nim się utożsamiam i tak będzie zawsze, nawet jeśli postanowię się osiedlić gdzieś indziej.

Przewidujesz taką ewentualność?

Kupiłem ładną działkę na Mazurach. Dookoła las pachnący żywicą, bezpośredni dostęp do jeziora, w wodzie pełno ryb. Może kiedyś właśnie tam stanie nasz dom, ale na pytanie, skąd jestem, zawsze odpowiem tak samo. Z Gorzowa.

Mieszkanie nad jeziorem? Ty, który na każdym kroku podkreślasz, że woda nie jest twoim żywiołem?

A kto powiedział, że chcę się pławić? Będę moczył kije!

Czego ci życzyć?

Po trzykroć zdrowia. Na resztę sam zapracuję.

Ola Świderska: Sebastiana przy tym nie było

Na powrót Mysi czekałam w Ustroniu z Dorotą Murkową i naszymi córkami. Po tym jak ją zlokalizowałyśmy powstały dwie opcje akcji ratunkowej: dojście do szybu przez ścianę łazienki albo... rozbiórka komina. Łatwiejsze było pierwsze rozwiązanie, ale właścicielka nie chciała demolki w łazience, ponieważ od następnego dnia cały hotel był wynajęty dla ślubnych gości Kuby – nie pamiętam nazwiska - z Big Brothera. Pomogli nam strażacy. Rozebrali komin, przez otwór zeszli piętro niżej do poziomu łazienki i wydobyli naszą wędrowniczkę. W podziękowaniu wysłałam im potem piłkę z autografami kadrowiczów. A Stella? Nie mogłam się pogodzić z myślą, że mogłaby zostać sama, choćby otoczona najlepszą opieką. Ona już swoje wycierpiała, bo zapomniałam wspomnieć, że zabraliśmy ją ze schroniska. Jutro (18 maja – przyp.red) odbieram jej paszport. Będzie mogła bez przeszkód podróżować po całym świecie. Przyjedzie z nami do Polski jak tylko Maja odbierze świadectwo szkolne. Na pewno zostanie w rodzinie. Gdyby z jakichś powodów nie mogła być z nami, to wówczas zamieszka w domu mojego ojca, ale sądzę że do tego nie dojdzie, bo Sebastian to naprawdę człowiek gołębiego serca.

Ile mierzy Sebastian?

Według różnych źródeł wzrost Sebastian Świderskiego oscyluje między 191 i 196 cm. Ile mierzy naprawdę?

- Na włoskich stronach jest informacja, że 196, ale to nieprawda. Naprawdę mam coś koło 191-192. Nie bez powodu mówię "coś koło", bo rano, po nocnym wypoczynku jestem o centymetr wyższy niż po południu. Gdyby pomiar przeprowadzić po ostrym treningu, to pewnie miałbym ledwie 190. Umówmy się więc, że oficjalny jest pomiar poranny – wyjaśnia Sebastian.

Offline

 

#6 2007-08-25 11:43:27

malinka

Użytkownik

8907966
Skąd: Kcynia
Zarejestrowany: 2007-08-08
Posty: 52
Punktów :   
WWW

Re: Z@piski Świdra - blog@ bez cenzury

świetne juz kiedys to czytalam zle Seba ma tak lekkie pioro gdy pisze, ze mozna to czytac  kilka razy w seirpniowym numerze "swiata siatkowki" tez wiele ciekawych rzeczy mozna sie dowiedziec..........

Offline

 

#7 2007-09-12 08:38:09

volleyballka

Moderator

1457339
Zarejestrowany: 2007-08-08
Posty: 215
Punktów :   

Re: Z@piski Świdra - blog@ bez cenzury

Z@piski Świdra: Nie musimy się kochać
Świat Siatkówki, grudzień 2007


Ostatnie _zeznanie_ zakończyłem na meczu z beniaminkiem z Corigliano. Wygraliśmy, ale wcale nie było z nimi łatwo, mimo że brakowało im doświadczenia z A 1. Po tym zwycięstwie bardzo chcieliśmy utrzymać szczęśliwą passę i wygrać następne spotkanie na terenie Łukasza Kadziewicza w Milano. Zależało mi z wielu powodów, ale także dlatego, żeby podziękować kibicom, którzy wybrali mnie graczem miesiąca.

Mecz był pełen nerwów i nieoczekiwanych zwrotów akcji. O wygranych setach decydowały ostatnie piłki i szczęście, które podobno siedzi okrakiem na siatce. Tym razem przeciągnął je swoją stronę zespół z Mediolanu. Mnie szczęście kompletnie zignorowało i porzuciło. W meczu wypadłem nawet nieźle, zdobywając 18 punktów, ale w trzecim secie poczułem ostry ból w kolanie. Nie umarłem, dotrwałem do końca spotkania, ale więcej powodów do radości miał Kadziu. Jego drużyna wygrała 3:1.

Dobrze że wcześniej spotkałem się z Łukaszem, bo po meczu nie byłem skory do pogaduszek. Przed meczem powiedział mi, że jego kontuzja nie jest aż tak poważna jak wszyscy myśleli na początku. Kości stopy nie były połamane. Był bez gipsu i zapowiadał, że tylko patrzeć jak wznowi treningi. Tryskał dobrym humorem, może także dlatego, że gościł naszego wspólnego znajomego z P olski, który dobrym obyczajem rodaków przywiózł ze sobą trochę _wałówki_ oraz najnowszych informacji i plotek z kraju.

Autokarowa podróż do domu upłynęła mi w minorowym nastroju. Martwiło mnie kolano, przegrany mecz i wieści z kraju, bo dotarły do mnie informacje na temat rzekomych konfliktów i sporów wewnątrz naszej drużyny narodowej. Nie rozumiem dlaczego ten temat powraca jak bumerang. Czy naprawdę w polskim sporcie nie ma innych ciekawszych wydarzeń niż śledzenie i cytowanie zdań wyrwanych z kontekstu? Dla mnie to nic innego jak szukanie taniej sensacji. Czy to naprawdę takie ważne, co ktoś o kimś powiedział, albo kto komu nie podał ręki? Autorzy owych sensacji powinni zrozumieć, że każdy z nas ma inny charakter. Nie wszyscy ze wszystkimi muszą się kochać. Wystarczy, że każdy z nas skoncentruje się na celu. Mamy wspólny cel _ awans na Olimpiadę i to nas łączy. Nie rozumiem autorów niektórych tekstów. Niby wszyscy chcą jak najlepiej, a co chwilę wygrzebują jakieś nowe _rewelacje_ i komentarze do tego, co rzekomo _ z akcentem na rzekomo_ _ dzieje się w kadrze. To nam nie pomaga, a wręcz przeszkadza. Apeluję więc o umiar w werbalnym i pisemnym ataku na reprezentację narodową pod sztandarami _dobra naszej siatkówki_. Pozwólcie nam skoncentrować się na tym co robimy najlepiej _ na graniu i godnym reprezentowaniu Polski!

Pierwszy dzień po powrocie z Mediolanu nie był najmilszy, bo w lokalnych gazetach ukazał się obszerny wywiad z wiceprezydentem naszego klubu. Wyraził w nim swoją frustrację i dezaprobatę. Ostro skrytykował postawę całego zespołu i poszczególnych zawodników. Poddał pod wątpliwość trafność tegorocznych transferów i zgodę na odejście Ivana Miljkovića. Dostało się też trenerowi De Georgi za wyrażenie opinii, że Igor Omrčen _ nominalny środkowy przestawiony teraz na atak _ zastąpi Miljkovića.

Igor rzeczywiście był jednym z naszych problemów. Robił co mógł, nikt nie miał wątpliwości, że bardzo się stara, ale wyniki miał do czasu tego występu raczej mizerne. Zdaniem prezesa brak czasu na treningi i zgranie nie tłumaczy niczego, ponieważ kilka rozegranych spotkań powinno wystarczyć, żeby Igor odnalazł się w nowej roli.

Nic dodać, nic ująć... Recenzja nie nastrajała nas optymistycznie, zwłaszcza że na złapanie równowagi i eliminację błędów mieliśmy mało czasu. Do meczu z P adovą, zostało tylko kilka dni. W tym spotkaniu już od samego początku było widać, że miażdżąca krytyka nie podbudowała Igora. Przejęty słowami wiceprezydenta grał jak dotknięty paraliżem. Nie wychodziło mu dosłownie nic i dlatego szybko został zmieniony przez Bartolettigo, który rozegrał bardzo dobre spotkanie, przyczyniając się do naszej wygranej 3:2.

Ja swoim zwyczajem starałem się udawać przed sobą, że nie czuję bólu kolana, ale niestety musiałem dać za wygraną. Na moje miejsce wszedł Saraceni i był bardzo pewnym punktem w przyjęciu. Trzeba przyznać, że dwóch nominalnych ławkowych pociągnęło zespół do wygranej, a główny dyrygent _ Vermiglio _ został MVP spotkania. Ta wygrana przyniosła nam trochę radości i jeszcze więcej ulgi, choć oczywiście żałowaliśmy, że nie zgarnęliśmy kompletu punktów. Po odprawieniu Padovy mieliśmy przed sobą cały tydzień na znalezienie sposobu na _gigantów_ z Treviso. Po ostatnim MVP Vermiglio, nasz _pallegiatore_ koniecznie chciał bardzo dobrze wypaść przed swoimi byłymi kolegami z S isleya, a my chcieliśmy mu w tym pomóc. Podwoiliśmy więc wysiłki, żeby się maksymalnie przygotować pod każdym względem_

To _podwojenie wysiłku_ przyszło mi dziecinnie łatwo. Dosłownie nie mogłem się doczekać wyjścia z domu na następny trening, ponieważ pod naszym dachem pojawiła się następna BABA!!!

Nie, nie żartuję_ Ta baba to ciocia Basia, bliźniacza siostra taty Oli. Bliźnięta wyróżniają się podobno daleko idącym podobieństwem, ale mimo zaangażowania całej dobrej woli nie znalazłem żadnego. Mój apetyt na wygraną z Treviso rósł z godziny na godzinę, więc miałem nadzieję, że _Żabę_ zostawiła w Polsce i skupiałem się na przygotowaniach.

Ani się obejrzałem, nadeszła niedziela _ dzień konfrontacji z Treviso. Pakowałem manatki do wyjścia, gdy ciocia Basia nieoczekiwanie, ale za to z najgłębszym przekonaniem powiedziała, że ona już wszystko wie. Zapewniła, że wygramy z Sisley'em, ale dodała z żalem, że będzie to TYLKO 3:2. Jejku! Taki wynik chyba każdy z nas wziąłby w ciemno. Wychodząc zaznaczyłem tylko, żeby nie przynosiła do hali żadnych zwierzaków, a w szczególności "Żaby", która bezwzględnie powinna zostać w domu.

Sisley, to... Sisley, więc hala wypełniła się do ostatniego miejsca. Tego dnia graliśmy w siódemkę. Siódmym graczem była dwutysięczna widownia wybuchająca niesłychanym aplauzem po każdej naszej udanej akcji. Walczyliśmy z zębem i pokonaliśmy Treviso 3:2. Bardzo dobry mecz rozegrał Igor Omrcen. Nie dość, że zdobył 21 punktów, to jeszcze został MVP meczu. W ten sposób chociaż w części zrehabilitował się za wcześniejsze, słabsze występy. Tym razem prezes nie miał mu nic do zarzucenia.

Po meczu opowiedziałem chłopakom o epizodzie z ciocią Basią. Najpierw się uśmialiśmy, potem doszliśmy do przekonania, że przynosi nam szczęście. Padła nawet propozycja, żeby jej przebukować bilet i zatrzymać na kilka nadchodzących spotkań.

Po tym sukcesie powiało optymizmem. Byliśmy pełni nadziei, że teraz będzie już tylko lepiej, bo potencjał mamy przecież ogromny i tylko nie zawsze potrafimy go wykorzystać. Podbudowani pojechaliśmy do Piacenzy. Byliśmy pełni wiary, że możemy przywieźć stamtąd nie tylko punkty, ale i zwycięstwo. Spodziewałem się, że przed meczem spotkam Marcela Gromadowskiego, ale się rozczarowałem, bo z powodu kontuzji nie pokazał się na porannym treningu.

Tuż przed wyjściem na rozgrzewkę, do szatni przyszła nasza pani prezes i nakleiła na drzwiach sporawy transparent. Dla mnie, Martina Lebla i Gianluchi Saraceniego była to absolutnie nowa forma motywacji, ale pozostali nie byli tym faktem zaskoczeni. Wyszedłem więc dodatkowo zmotywowany, ale razem ze mną poczłapał... mój pech. W czasie rozgrzewki przy którymś lądowaniu uciekła mi kostka. Trochę ją podkręciłem, ale postanowiłem zbagatelizować sprawę. Walcząc z bólem i przeciwnikami wytrzymałem dwa sety, ale od trzeciego ból był tak intensywny, że nie wytrzymałem i w połowie czwartego zszedłem z boiska. Wydawało się, że nie będzie najgorzej. W piątej partii kontrolowaliśmy wynik, ale w końcówce padliśmy ofiarami aż trzech ewidentnych błędów sędziowskich, więc zamiast dwóch, zdobyliśmy jeden punkt. Muszę przyznać, że po drugiej stronie siatki duże wrażenie zrobił na mnie Hristo Zlatanov, który zaliczył bardzo dobre spotkanie, jakby chciał grać za siebie i nieobecnego Simeonova. Wyobrażaliśmy sobie, że zdołamy wykorzystać jego nieobecność, więc niepowodzenie zabolało jeszcze bardziej. Po naszej stronie znów bardzo dobrze wypadł Omrčen _ zdobywca 22 punktów.

W szatni znowu mieliśmy gościa. Ponownie przyszła pani prezes, ale nie była już tak miła jak przy naklejaniu plakatu. Powiedziała pod naszym adresem parę ostrych słów. Podkreśliła, że Lube jest jedną z najlepszych fabryk mebli kuchennych we Włoszech i wyraziła nadzieję, że naszym poziomem zdołamy się zbliżyć do klasy i marki sponsora. Słuchałem i zastanawiałem się, gdzie leży granica między tonem życzeniowym i imperatywnym.

Wracaliśmy sfrustrowani. Do następnego meczu zostały trzy dni. Za mało, żeby się otrząsnąć, ochłonąć i solidnie potrenować. O jakimkolwiek odpoczynku nawet się bałem pomyśleć.
Czekał mnie "polski  mecz" z Trento. Nasza pozycja w tabeli była przed tym spotkaniem nieciekawa. Nie mogliśmy sobie pozwolić na jeszcze jedną porażkę, bo straty byłyby potem trudne do odrobienia. Na porannej odprawie znów pojawiła się pani prezes. Przyszła z magnetofonem i ku niemal powszechnemu zdumieniu puściła... pieśń rugbystów, która miała nas zagrzać do walki. Gały wytrzeszczyli wszyscy poza mną i Martinem, bo my "chłopaki z Perugii" przerabialiśmy już podobne akcje z trenerem Zaninim.

Piosenka rzeczywiście podziałała. Wygraliśmy dość gładko i bez straty seta. Liczby mnogiej używam tym razem z przyzwyczajenia, bo choć grałem, to jednak mój występ wyrażający się liczbą... czterech zdobytych punktów na pewno nie był przejawem życiowej formy.

Po meczu uciąłem sobie długą pogawędkę z Miśkiem Winiarskim i Kubą Bednarukiem. Rozmawialiśmy głównie o nadchodzącym zgrupowaniu i przyszłości reprezentacji. Dodam, że dominował ton zdecydowanie optymistyczny.

Pojedynkiem z Trento zakończyliśmy pierwszy etap rozgrywek. Wszyscy dostaliśmy tydzień wolnego. Gdybym grał tylko w lidze, mógłbym trochę poleniuchować, ale czekało mnie zgrupowanie, więc musiałem sobie zaaplikować serię treningów na siłowni, ale i tak czułem się jak na wakacjach, bo w pewnym sensie odpocząłem od siatkówki. To w pewnym sensie ma głębokie uzasadnienie, bo zamiast grac i trenować zasiadałem przed telewizorem i kibicowałem naszym "złotkom". Żałowałem, że zwłaszcza na początku nie wszystko poszło po naszej myśli, ale ze swej strony zrobiłem wszystko co mogłem, bo razem z moją rodzinką trzymałem kciuki jak szalony.

Parę dni oddechu dobrze mi zrobiło. Odpocząłem od napięcia, piłki i siatkówki. Tuż przed wylotem do Polski dostałem zaproszenie do programu Kuby Wojewódzkiego. Na przeszkodzie stanęły terminy, więc z żalem musiałem odmówić. Żałowałem tym bardziej, że razem z Olą chętnie oglądamy jego programy, zaśmiewając się z żartów i błyskotliwych ripost. Może następnym razem?

Podróż do kraju zacząłem o 4:30 nad ranem. Ola zawiozła mnie na lotnisko w Anconie, skąd o szóstej z groszami wylatywałem do Monachium, gdzie czekała mnie przesiadka na lot do Warszawy. Nie przepadam za samolotami ze względu na ciasnotę, ale tym razem udało mi się wyprosić miejsce przy wyjściu ewakuacyjnym. Komfort wyprostowania nóg z nawiązką zredukował mi wyjątkowo niesympatyczny sąsiad. Nie dość, że był gburowaty, to jeszcze ciągle chrząkał i wiercił się, jakby go mrówki obłaziły. Nic gorszego już się nie może zdarzyć odetchnąłem na Okęciu, ale mój optymizm był przedwczesny, bo żadnym sposobem nie mogłem odnaleźć swojego bagażu. Szczerze mnie to zdumiało, bo była to chyba największa, a już na pewno najcięższa walizka, w której poza moimi rzeczami było ze dwadzieścia kilogramów prezentów i zakupów dla znajomych. To cud, że nie zapłaciłem za nadbagaż. Jedyne uzasadnienie widzę w swoim... uroku osobistym.

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Powiedziano mi w UPS , że bagaż dowiozą mi do domu następnego dnia, więc nawet nie miałem im za złe tego bałaganu, bo uniknąłem ciągnięcia tej walizy za sobą. Koleją dojechałem do Poznania. Ostatni, krótki skok zorganizowała Agata, siostra mojej Oli, która zabrała mnie autem do domu. Był już wieczór. U drzwi spojrzałem na zegarek i po raz nie wiadomo który, uświadomiłem sobie, że podróżowanie samolotem nie zawsze oznacza szybsze dotarcie do celu, bo droga zajęła mi tyle samo czasu, ile potrzebuję na jazdę samochodem.

Długo się nie namieszkałem. Ledwie się ogarnąłem po podróży, a już musiałem się zabierać na sesję zdjęciową do Częstochowy. Miło mi Was powiadomić, że wspólnie z siatkarkami przygotowujemy dla kibiców kalendarz z naszymi zdjęciami :-) Mam nadzieję, że spodoba się wam inne oblicze Świdra. Z tą nadzieją pakuję torbę, żegnam się z Dawidem i jego rodzinką, którzy gościli mnie w swoim domu i ruszam do Spały.

Przed nami pierwsze spotkanie reprezentacji _ jak zwykle obóz i ciężka praca. Czasu mamy mało, ale wierzę, że zdołamy uzyskać maksymalną formę do turnieju na Węgrzech.
Pozdrawiam Was serdecznie! Sebastian


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Z@piski Świdra: trema jak przed debiutem
Świat Siatkówki, sytczeń 2008

Na zgrupowanie poprzedzające wyjazd na turniej prekwalifikacyjny przyjechałem pierwszy. Zaplanowałem sobie, że przyjadę w niedzielny wieczór, odpocznę i dobrze się wyśpię, bo dni poprzedzające spotkanie w Spale miałem wyjątkowo forsowne.

Termin był wyznaczony na dwunastą w poniedziałek. Kilku kolegów się spóźniło, bo z powodu śniegu warunki drogowe bardzo się pogorszyły. Ja przyjechałem wcześniej, więc pierwszy tegoroczny śnieg oglądałem z okna. I pomyśleć, że kiedy wyjeżdżałem z Maceraty żegnała mnie piękna pogoda. Termometr wskazywał piętnaście stopni.

Z małym opóźnieniem, ale byliśmy w komplecie. Raul Lozano zarządził spotkanie. Było nam potrzebne, bo po mistrzostwach Europy atmosfera nie była wzorowa. Trener założył, że wymiana zdań dobrze nam zrobi. Po części ogólnej, najbardziej zainteresowani w temacie „nieporozumień i niedomówień” zostali na sali, by porozmawiać i wyjaśnić wszelkie wątpliwości i pretensje.

Guma, Szampon, Grucha, Winiar i ja zgodnie stwierdziliśmy, że cała sprawa rzekomego konfliktu została niepotrzebnie wyolbrzymiona i rozdmuchana przez media. Umówiliśmy się, że jak dorośli ludzie i profesjonaliści zapominamy o wszystkim co było i skupiamy się na czekającym nas zadaniu.

Obóz rozpoczęliśmy tradycyjnie od siłowni. Prawdziwa, ciężka praca zaczęła się dzień później. Treningi naprawdę dawały w kość. Dla mnie była to akurat dawka, do której przywykłem. Misiek Winiarski był zadowolony. Czuł się komfortowo, bo w klubie trenował jeszcze ciężej. Pozostali koledzy wykazywali zmęczenie intensywnymi zajęciami. W czasie wolnym między treningami staraliśmy się jak najwięcej odpoczywać, ale nie byliśmy się w stanie uwolnić od siatkówki.

Jeszcze przed wyjazdem do kraju, śledziłem poczynania naszych siatkarek na Pucharze Świata. Niestety, nie awansowały do IO, ale szóste miejsce tez nie jest złe, ponieważ daje im szansę gry w majowym turnieju interkontynentalnym, który teoretycznie powinien być najłatwiejszy. W czasie naszego obozu w Spale trwał PŚ w konkurencji mężczyzn. Prawie wszyscy – w miarę wolnego czasu – uważnie śledziliśmy transmisje z Japonii.

Podczas jednego ze spotkań z ust komentatorów padły dość krytyczne słowa pod adresem reprezentacji. Z reguły staram się nie podważać wypowiedzi ekspertów, ale tym razem godziły one w dobre imię drużyny narodowej i trenera. Poruszyło mnie stwierdzenie, że „...obie reprezentacje są jak klasztory do których nie można wejść, ani nic z nich wynieść” Moim zdaniem, te słowa kompletnie minęły się z prawdą. Dziennikarze mają swoje dni prasowe, ale dla trenerów drzwi na nasze treningi są zawsze otwarte.

Niestety nie wszyscy chcą się uczyć czegoś nowego i innego. Tym większe więc słowa uznania dla tych, którzy byli i bywają, starają się pogłębić wiedzę i odejść od panujących w kraju stereotypów, by nie rzec – rutyny.

Tradycyjnie pierwsze dni turnieju przyniosły kilka niespodzianek. Brazylia przegrała do zera swój mecz otwarcia z Amerykanami. To już zaczyna być „normą”, że każdy większy turniej zaczynają od porażki. Siatkarze USA po tym meczu urośli do roli faworytów, ale błyskawicznie stracili przewagę po przegraniu meczu z dużo niżej notowanym zespołem z Portoryko.

Bułgarzy i Rosjanie szli równo od zwycięstwa do zwycięstwa. Ich wynikami byliśmy szczególnie zainteresowani w kontekście turnieju kwalifikacyjnego w Izmirze.

Nasze życie w Spale płynęło od treningu do treningu, od transmisji do transmisji. Pierwszy tydzień minął niepostrzeżenie szybko. Na weekend wszyscy rozjechali się do domów . Mnie nigdzie nie ciągnęło i gdyby nie to, że musiałem oddać teściowi samochód, to pewnie bym „przezimował” w Spale.

Z konieczności pojechałem więc do Gorzowa, ale nie pożałowałem, bo godziny za kółkiem zrekompensowałem sobie miłymi spotkaniami ze znajomymi. Następnego dnia ruszyłem pociągiem w podróż powrotną. Zatrzymałem się w Warszawie, gdzie byłem umówiony z Jakubem. Razem obejrzeliśmy w TV historyczny mecz dający polskim piłkarzom awans do mistrzostw Europy. Wielki „szacun” – koledzy piłkarze.

Podczas drugiego tygodnia w Spale niektórzy z nas się wykruszyli. Zostaliśmy w szesnastkę. Treningi nie były lżejsze, ale inne. Skupialiśmy się bardziej na taktyce i zgraniu zespołu. Przed turniejem w Szombathely mieliśmy się sprawdzić w dwóch meczach z reprezentacją Czech.

Na „wycieczkę” do tego kraju pojechaliśmy w 13-osobowym składzie. Świadomie piszę „wycieczkę”, ponieważ podróż ze Spały do Pragi odbyliśmy autokarem. Po jedenastu godzinach spędzonych w drodze, przegraliśmy pierwsze spotkanie. Nie byliśmy z siebie zadowoleni, ale zrzuciliśmy niepowodzenie na karb trudów podróży.

Wszystko byłoby OK, gdyby nie porażka w drugim sparingu. Fakt faktem: warunki na sali były beznadziejne, ale przecież dla obu drużyn jednakowe. Druga porażka z Czechami dała nam wiele do myślenia. Naszych nastrojów nie poprawiały komentarze w kraju, które dochodziły do nas różnymi drogami.

Podczas sparingów kontuzji barku nabawił się Możdżonek, więc automatycznie wyjaśniła się sprawa składu naszej dwunastki. W poniedziałek czekała nas „miła” niespodzianka. Opiekun naszej grupy zaproponował trzy godziny na zwiedzanie Pragi. Nie byliśmy entuzjastycznie nastawieni do turystyki, więc może po dziesięciu minutach owego zwiedzania, wylądowaliśmy z Gumą i Igłą w argentyńskim steakhous’ie.

Mniam… Zjedliśmy w końcu porządny posiłek, rekompensując sobie w ten sposób rozczarowanie kuchnią hotelową. Ani się obejrzeliśmy, dołączyło do nas kilku innych chłopaków. Tłumaczyli się zimnem na dworze, ale miałem na ten temat własną teorię: zwabił ich zapach znakomitego jedzenia. Takim sposobem mieliśmy w Pradze kawałek... Argentyny.

Wieczorem trener Lozano przeprowadził rozmowy indywidualne. Po mojej wizycie „dopadli” mnie dziennikarze. Byłem niestety zbyt szczery. Nie kryłem ani obaw, ani odczuć, więc po raz kolejny przyszło mi zapłacić za moją prawdomówność. Artykuł, który się ukazał nazajutrz, wywołał wiele kontrowersji i komentarzy. Postanowiłem sobie, że nie udzielę żadnego wywiadu aż do czasu awansu na Olimpiadę, a już na pewno będę wymagał autoryzacji.

Swoją drogą to bardzo dziwne, że kiedy po ME mówiliśmy, że nie znamy przyczyny słabego występu, bo fizycznie wszystko było OK – ganiono nas za to, że rzekomo nie mówimy prawdy. Kiedy szczerze powiedziałem co myślę i czuję, zebrałem jeszcze gorsze „baty”. Z tych doświadczeń płynie wniosek, że lepiej nic nie mówić i siedzieć cicho. Z Pragi do Szombathely jechaliśmy osiem godzin. Podróż trochę się dłużyła, ale za to nadrobiliśmy zaległości w filmach. Nobel dla tego, kto wyposażył autobusy w TV i wideo.

Tradycyjnie – na miejsce przyjechaliśmy ostatni. Po przybyciu mieliśmy trening. Dobrze nam zrobił, bo mogliśmy rozprostować kości. Pierwszego dnia nie graliśmy, więc poszliśmy do hali podpatrzeć poczynania przeciwników. Obejrzeliśmy kawałek spotkania Danii z Belgią.

Do naszego spotkania z Danią przystąpiliśmy trochę stremowani. Turniej miał być rewanżem za ME i jakby ponownym debiutem. Na początku byliśmy trochę nerwowi i speszeni, ale z akcji na akcję wracała pewność siebie. Wygraliśmy 3:0, podbudowaliśmy się psychicznie, ale komentarze po tym meczu nie były entuzjastyczne. Następnego dnia gładko wygraliśmy z Belgią. Wróciło nam poczucie wartości, ale nasza radość nie trwała długo, bo w drugim secie meczu z Węgrami Mariusz Wlazły skręcił pechowo kostkę.

Ten incydent wyprowadził nas z równowagi. W nasze szeregi wkradła się nerwowość. Przegraliśmy trzeciego seta. Jakby tego było mało, zostałem ukarany żółtą kartką, rzekomo za dyskusje z sędzią. Prawda była taka, że owszem, dyskutowałem, ale z Wereszem. Mówiłem po włosku. Sędzia nie zrozumiał ani słowa i pokazał mi kartkę, bo myślał, że może obrażam liniowego. Na szczęście udało nam się opanować te nerwy i w efekcie rozstrzygnęliśmy spotkanie 3:1 na naszą korzyść.

W dniu naszego finału odbywały się też decydujące mecze w Pucharze Świata. Ze względu na różnicę czasu, już przed meczem z Finami wiedzieliśmy, że poza Brazylią awans zdobyli Bułgarzy i Rosjanie, więc stało się jasne, że na turniej w Izmirze pojedzie również zespół z drugiego miejsca. Z taką informacją podszedł do mnie po odprawie Tuomas Samelvuo.

Pogratulowaliśmy sobie kwalifikacji, ale mecz trzeba było rozegrać. Mieliśmy coś do udowodnienia sobie i Finom. Wygraliśmy gładko 3:0. To zwycięstwo cieszyło nas również dlatego, że graliśmy bez Gumy( ból barku) i bez pechowca Szampona.

Zaraz po meczu ruszyliśmy w drogę powrotną. Byliśmy w doskonałych nastrojach, śpiewaliśmy karaoke. Rozśpiewane towarzystwo wysadziło mnie na jednym z parkingów pod Wiedniem, gdzie czekali na mnie znajomi kierowcy naszego autokaru, którzy podrzucili mnie na lotnisko. Przenocowałem w hotelu, następnego dnia zerwałem się o świcie, ponieważ punktualnie o szóstej miałem samolot do Mediolanu, a stamtąd do Ancony.

Lot miałem z przygodami, bo z powodu silnych wiatrów i turbulencji, samolot do Ancony musiał poczekać nad Adriatykiem na poprawę pogody. Krążenie nad morzem podwoiło czas podróży. Zapewniam, nic przyjemnego. Na lotnisko przyjechała po mnie Ola. Prosto z hali przylotów pojechaliśmy odebrać dzieciaki ze szkoły.

Były bardzo szczęśliwe i tradycyjnie rozgadane. Wszelkie zaległości muszą zawsze nadrobić w ciągu pierwszych dziesięciu minut, więc mówią jednocześnie, testując moja podzielność uwagi. Tomek zawsze musi być pierwszy, więc nie omieszkał zajrzeć do torby w poszukiwaniu prezentów.

Ledwie dojechaliśmy do domu, już dzwonił do mnie trener Fefe, żeby powiedzieć, że daje mi wolny dzień. Po emocjach nad Adriatykiem czułem się średnio, więc zwolnienie przyjąłem z ulgą, po czym... pojechałem na trening.

Za kilka dni czekał nas ważny mecz z Perugią. Przez wiele dni nie widziałem się z chłopakami, więc pomyślałem, że trochę pracy nie zawadzi. Miałem przed tym meczem mieszane uczucia. Zwłaszcza, kiedy pomyślałem, że będę grał przeciwko kolegom z klubu, w którym spędziłem cztery piękne lata. Martin Lebl i Luca Saraceni czuli to samo. Wszyscy czuliśmy tremę jak przed debiutem. Mam nadzieję, że kiedy się spotkam z Wami następnym razem, będę mógł powiedzieć, że wygraliśmy i że nie było aż tak źle. Trzymajcie kciuki!


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Z@piski Świdra: Sylwester w Spale
Świat Siatkówki, luty 2008


Do meczu wyjazdowego w Perugii przygotowywała się nie tylko cała nasza drużyna, ale również cała moja rodzina. Wiadomo... Przez cztery lata Perugia była naszym drugim domem, więc darzymy to miejsce wielkim sentymentem, bo zostawiliśmy tam kawał serca i wielu wspaniałych przyjaciół.

Ja z drużyną tradycyjnie wyjechałem dzień wcześniej mimo, że to tylko 140 kilometrów. Ola z rodziną i watahą zwierzaków przyjechała w dzień meczu. Oczywiście na spotkanie wybrała się również przyjaciółka Oli - Stefania Corsano wraz z dziećmi. Dziewczyny wzięły ze sobą również Anę _ narzeczoną Igora Omrcena. Rozumiecie doskonale, że w przypadku Oli nie tylko mecz i spotkanie z przyjaciółmi było priorytetem tej "egzotycznej" drużyny? Żartowaliśmy z Igorem i z Mirco, zadając sobie pytania typu: karty zablokowane? Wszyscy odpowiadali twierdząco, choć każdy wiedział, że to tylko żart. Nasze panie miały dostęp do pieniędzy. Zgodnie stwierdziliśmy, że na serio musielibyśmy się martwić, gdyby urządziły swój zjazd dzień wcześniej. Pocieszaliśmy się, że w ciągu kilku godzin nie są w stanie wyrządzić większych szkód na naszych kontach, ale jakiś niepokój pozostał.

Teraz bardziej serio... Wróćmy do meczu. Do tego spotkania przystępowaliśmy bardzo skoncentrowani, ponieważ Macerata już od bardzo dawna nie wygrała na wyjeździe. Chcieliśmy się w końcu przełamać. Wygrać chcieliśmy bardzo, ale nawet przez myśl nam nie przeszło, że uda się to zrobić z taką łatwością. Tak słabo grającej Perugii nie widziałem od lat. Nie wychodziło im nic, nawet zmiany, których dokonywał trener. Przysłowiowa godzina z prysznicem i wygrana 3-0!!! Trochę dziwnie się czułem. Z jednej strony odczuwałem radość po wygranym meczu , a z drugiej _ odrobinę smutku z powodu przegranej Perugii.

Już wcześniej umówiliśmy się ze znajomymi oraz z Mirco i Igorem na kolację u naszego wspólnego przyjaciela - Mario. Niestety nie wszyscy się zjawili. Brakowało między innymi Jacka Sintiniego, który wolał w samotności przeżywać porażkę. Nie dziwiłem się wcale, dobrze go rozumiałem, ale było mi przykro, że się nie spotkaliśmy. Mimo miłej atmosfery nie mogliśmy posiedzieć dłużej, ponieważ wracaliśmy razem z dziećmi, które nazajutrz rano musiały pójść do szkoły. Do Maceraty dotarliśmy około północy, niewiele później od klubowego autokaru.

Następnego dnia podczas odnowy dowiedziałem się, że czeka nas gra w turnieju. Trochę się zdziwiłem, gdyż wcześniej nikt o nim nie wspominał. Okazało się, że trwają obchody dziesiątej edycji AIDS OUT, których finałem ma być właśnie rozegranie turnieju siatkarskiego. Jako że Lube jest od dawna współorganizatorem tego przedsięwzięcia, więc zespół też aktywnie w nim uczestniczy. Każdy z nas został przydzielony do drużyny szkolnej pełniąc rolę libero. Zasady były jasne _ podczas gry, na boisku musiały występować minimum dwie dziewczyny, a reszta pozostawała bez zmian. Zabawa była przednia, ale walka na całego. Po kilku rozegranych meczach okazało się, że awansowałem do finału!!!

Niestety w decydującym meczu musiałem uznać wyższość drużyny naszego drugiego libero _ Smerilliego. Lube wraz z władzami miasta ufundowali nagrody dla uczestników finału w postaci laptopów dla każdej ze szkół. Dzień później razem z drugim trenerem Caponerim udaliśmy się do lokalnej TV. Była to rutynowa wizyta. Mówiliśmy o ostatnim meczu w Perugii i o przyszłości Lube w rozgrywkach. Nie było aż tak strasznie jak myślałem. Wiele razy uczestniczyłem w takich wywiadach, ale zawsze czuję tremę. Chyba nie mógłbym być aktorem...

W międzyczasie, jakoś w środku tygodnia, zaczął się strajk transportowców. Na początku, choć zewsząd dochodziły niepokojące wiadomości o pustkach w sklepach i braku paliw w stacjach benzynowych, w Maceracie nie czuliśmy żadnych uciążliwości. Dopiero pod koniec tygodnia razem z Olą zaczęliśmy nerwowe poszukiwania paliwa. Mamy dwa auta i oba baki były prawie puste. Groziło nam unieruchomienie. Taka perspektywa najbardziej ucieszyła nasze dzieci, bo do szkoły daleko i bez auta ani rusz. Na całe szczęście, rząd po kilku dniach przystał na żądania strajkujących i wszystko wróciło do normy.

Na następne spotkanie do Taranto, jechaliśmy z pewnymi problemami kadrowymi. Rodrigao musiał się pilnie udać do Brazylii z powodu poważnych problemów z jego nowonarodzonym synkiem. Jechaliśmy więc bez niego, ale wszyscy trzymaliśmy kciuki za zdrowie maluszka. Drugim problemem był... śnieg. Poza alpejską częścią kraju rzadko daje się we znaki, ale tym razem sytuacja nie wyglądała najlepiej. Podróż zajęła nam aż jedenaście godzin. Na południu kraju śniegu nie widziano od lat, więc mnóstwo było stłuczek, karamboli, zatorów i pozamykanych dróg.

W Perugii na hali było zimno, ale to co zastaliśmy na porannym rozruchu to już była istna kostnica. Owszem, przyniesiono cztery duże grzałki na gaz, ale różnica nie była odczuwalna. Bardzo się zdziwiliśmy, kiedy nie zobaczyliśmy ich po południu, a hala była dodatkowo "chłodzona" przez drzwi pootwierane dla kibiców. Nie pomogła nawet wyjątkowo długa rozgrzewka. Zaczęliśmy nawet podejrzewać, że to jakiś nowy chwyt "taktyczny", ale daliśmy spokój, bo wszystkim było jednakowo zimno. Dość powiedzieć, że jeden z Brazylijczyków z Taranto rozgrzewał się w... rękawiczkach.

W pierwszych dwóch setach wyraźnie prowadziliśmy, ale Lattari - nowy trener Prismy dokonał zmian i gra się wyrównała. Bardzo dobrze grał Visotto, który zdobył ponad 30 punktów oraz nowy nabytek Taranto - Rumun Pereu, nagrodzony na koniec tytułem MVP tego spotkania. Piąty set był bardzo wyrównany do stanu po jedenaście. Na szczęście końcówka należała do nas. Była to druga pod rząd wygrana Lube na wyjeździe od kilkunastu miesięcy. Wracaliśmy więc do domu w dobrych nastrojach i nawet wizja długiej podróży nie robiła na nas wrażenia. Z drogi zadzwoniłem do Oli. Opowiadała, że również w Maceracie przez ostatnie dwa dni padał śnieg. Dzieci były w wniebowzięte. Tomek widział śnieg chyba drugi raz w życiu. Nie dziwiłem się więc, gdy Ola z troską mówiła, że boi się o zdrowie pociech, które prawie cały weekend bawiły się w ogrodzie, wpadając do domu tylko po to, by coś przekąsić i napić się ciepłego. Skończyło się na małym katarze, więc atak zimy mogliśmy podsumować jako wydarzenie, które nie wyrządziło szkód.

Po powrocie czekała nas kolejna "niespodzianka" ze strony klubu: wizyty w szkołach. Temat spotkań: fair play w sporcie i wśród kibiców. Zostaliśmy podzieleni na małe grupy i powysyłani do wybranych szkół, gdzie w klasach bądź aulach odpowiadaliśmy na pytania zgromadzonych uczniów. Ja byłem ze Stefano Recine, Janem Willemem Snippe i z Natale Monopolim. Na szczęście nie musiałem dużo mówić, bo Stefano,  prawdziwy pasjonat siatkówki, mógłby na ten temat mówić godzinami, więc rzadko dochodziliśmy do głosu. Dodam, że nie miałem mu tego za złe.

Tymczasem z Polski dotarły do nas sensacyjne wiadomości o tym, że częstochowski zespół pokonał i wyeliminował z pucharów rosyjski team Iskry Odincowo z wielkim Gibą na pokładzie!!! Dziwiło mnie bardzo, że taka niespodzianka nie została odnotowana ani we włoskiej prasie, ani w TV. Widać uznali, że to normalka. Częstochowa wyeliminowała Odincowo! Dla mnie to wielkie wydarzenie. Brawo chłopaki, moje gratulacje!!!

W piątek rano miałem jechać z Olą do Rzymu po jej mamę, która tradycyjnie przyjeżdża do nas na święta. Niestety wróciłem dość późno z kolacji zorganizowanej przez Mirco Corsano. Byliśmy w restauracji specjalizującej się w daniach z owoców morza. Wszystko było przepyszne, atmosfera fajna, więc trochę się zasiedzieliśmy. Spałem kamiennym snem, a Ola postanowiła mnie nie budzić. Pojechała sama. Strajk już się skończył, śnieg przestał dokuczać, więc nie miała żadnych kłopotów.

Wieczorem po treningu pojechaliśmy z dziećmi na mszę zorganizowaną przez właściciela Lube Cucine. Msza dla pracowników i ich rodzin odbyła się w... hali fabrycznej. Pomysł i miejsce dość oryginalne, ale prezes Lube bardzo dużą wagę przywiązuje do tego, aby wszyscy pracownicy jego fabryki czuli się jak jedna wielka rodzina. Po mszy czekała nas niespodzianka. Prezes obdarował wszystkie dzieci swoich pracowników prezentami. Paczki dostały też dzieci zawodników. Maja z Tomkiem byli zachwyceni otrzymanymi podarkami. Bardzo spodobała mi się ta tradycja przedświątecznej mszy, którą jak potem słyszałem, kultywuje się tu od wielu lat.

Przyszedł czas meczu z Latiną... Przed samym spotkaniem Vermilio odebrał okazałą paterę _ nagrodę przyznaną mu przez kibiców jako najlepszemu zawodnikowi listopada. Trochę się z tego podśmiewaliśmy, ponieważ w listopadzie ze względu na przerwę spowodowaną Pucharem Świata rozegraliśmy tylko jeden mecz. Do spotkania z Latiną przystąpiliśmy bardzo skoncentrowani, co było widać zwłaszcza w pierwszych dwóch setach. Niestety w trzecim trochę się rozluźniliśmy i zaczęliśmy popełniać bardzo dużo niewymuszonych błędów. Potem się dowiedzieliśmy, że było ich aż czternaście!!! W efekcie trzeci set padł łupem naszych przeciwników. W czwartym, po reprymendzie trenera, pozbieraliśmy się i cały mecz wygraliśmy 3-1. Było to nasze czwarte zwycięstwo z rzędu.

Po spotkaniu udaliśmy się na oficjalną kolację wigilijną zorganizowaną przez klub w restauracji pod Maceratą. Było bardzo sympatycznie. Pod koniec towarzystwo rozluźniło się na tyle, by śpiewać karaoke. Nawet Igor Omrcen załapał się do chórku chłopaków, ale jak nam potem tłumaczył, tylko udawał, że śpiewa bo kompletnie nie znał piosenki. Tradycją w klubie jest również obdarowywanie zawodników prezentami. W tym roku każdy z nas dostał ipoda nano i playstation mini. Nasze żony w podzięce za to, że z nami wytrzymują dostały piękne kryształowe gwiazdy Swarovskiego. W domu zostałem obrabowany. Maja "zaklepała" sobie playstation, a Ola ipoda. Ach te baby!

Mecz z Latiną graliśmy 23 grudnia, a nazajutrz _ w wigilijny poranek _ udałem się na trening. Dobrze, że w tym roku tylko jeden. Dzięki temu do wigilijnej kolacji zasiedliśmy prawie z pierwszą gwiazdką. Na stole nie brakowało niczego. Były między innymi pierogi z grzybami, barszcz z uszkami, kutia, ryba po grecku, w galarecie i smażona. Mniamm! Same pyszności. Znalazło się też miejsce na wolny talerz dla strudzonego wędrowca i sianko, na którym leżał opłatek. Oczywiście ciężko było utrzymać dzieci przy stole. Nie mogły się doczekać prezentów. Po spróbowaniu wszystkich potraw _ trzeba skosztować wszystkiego, bo to przynosi szczęście w nowym roku _ udaliśmy się z dziećmi szukać pierwszej gwiazdki i Mikołaja.

W tym czasie Ola i nasze mamy poukładały prezenty pod drzewkiem. Dzieci uwierzyły, że Mikołaj wszedł drugim wejściem. Były tak podekscytowane, że nawet nie zwracały uwagi na tłumaczenia. Zaczęło się rozpakowywanie prezentów, rozrywanie papierów, aby jak najszybciej dostać się do paczek. Tomek wpadł w taki "automatyzm", że rozpakowywał wszystko po kolei, aż przez przypadek trafił na perfumy Oli. Spojrzał chwilę na nie i klepiąc się w czoło powiedział: _ O jeny! Mama to chyba twoje. No nieee!

Mieliśmy ubaw po pachy i byliśmy szczęśliwi widząc radość dzieciaków, ale wszystko co dobre, szybko się kończy. 25 rano miałem trening, a po południu wyjazd na mecz do Rzymu. We Włoszech święta tradycyjnie mijają pod znakiem siatkówki. Wszystko to za sprawą bardzo napiętego kalendarza rozgrywek.

Mecz odbył się w drugi dzień świąt bardzo późno, bo o 20:30. Spotkanie było transmitowane przez telewizję, więc mogli je obejrzeć także kibice w Polsce. Mogę powiedzieć tylko tyle, że dla mnie było to niestety najsłabsze spotkanie, jakie rozegrałem w tym sezonie. Emocji mógł dostarczyć tylko pierwszy set rozgrywany na przewagi. Potem było już tylko gorzej. Całe spotkanie przegraliśmy i to w kiepskim stylu. Po meczu nie obyło się bez reprymendy. Do szatni przyszedł trener Fefe i powiedział, że choć we wcześniejszych wygranych meczach mieliśmy przestoje, to jednak potrafiliśmy wyciągnąć wnioski i wygrać, ale dziś nie zaprezentowaliśmy niczego, co mogłoby nas doprowadzić do zwycięstwa. Przykro było tego słuchać, tym bardziej, że wcześniej mieliśmy dobrą passę.

Po spotkaniu część zawodników została w stolicy. Dostaliśmy tydzień wolnego. Następnego dnia kadrowicze wyjeżdżali na zgrupowania swoich reprezentacji. Wraz z kilkoma chłopakami zostałem zaproszony na kolację przez Ivana Miljkovica, który grał w Maceracie kilka lat i zostawił tam wielu przyjaciół. Po kolacji z Vermiglio i Willem udaliśmy się do hotelu na lotnisku. Oni odlatywali rano, ja około południa. Tradycyjnie w mojej torbie więcej było prezentów i zakupów dla znajomych niż moich rzeczy. Teraz osobisty bagaż był pomniejszony także z tego powodu, że ze względu na zmianę sponsora na firmę Adidas niczego nie musiałem zabierać, bo wszystko czekało w kraju. Z lotniska odebrał mnie kierownik reprezentacji. Razem udaliśmy się prosto do Spały. Ze względu na mecz w Rzymie, na zgrupowanie dotarłem o cały dzień później niż pozostali koledzy.

Jak zawsze, tak i tym razem trenerowi Lozano od początku nie brakowało zmartwień. Michał Winiarski narzekał na ból pleców i praktycznie nie mógł się schylać. Mariusz Wlazły nie do końca wyleczył uraz stopy. Ja przyjechałem z nadwerężonym barkiem. Ta kontuzja ciągnie się za mną jeszcze od turnieju w Szombathely. Trenowałem więc na _pół gwizdka_ i byłem oszczędzany szczególnie w ataku, żeby nie obciążać barku. Bardzo dużo czasu poświęcałem na zabiegi i rehabilitację, żeby choć trochę się podleczyć. Na nieszczęście, na dzień przed przerwą Szamponowi pogłębił się uraz, kiedy przy zeskoku niefortunnie stąpnął na kontuzjowaną stopę . Pech nas prześladuje nieustannie.

31 grudnia pojechałem na badania barku do Warszawy. Wyniki były w "normie": stan zapalny, zwapnienia, naderwane włókna i zwyrodnienie stawu. Typowe problemy siatkarza ze stażem. Nie zamartwiam się. Zaciskam zęby i gram. Tym razem o awans olimpijski. Po badaniach wróciłem do Spały. Miałem kilka zaproszeń, ale wolałem odpocząć i spędzić ten wieczór samotnie z pilotem w ręku. Chciałem odetchnąć, przemyśleć parę spraw w samotności.

Po sylwestrowym świętowaniu wróciliśmy do szarej rzeczywistości i do problemów. Michał Winiarski musiał zrezygnować z wyjazdu na turniej do Izmiru. Mariusz też nie zdążył wydobrzeć i przygotować formy na zawody. W trybie awaryjnym na kadrę dojechał Dawid Murek, ale nie był to jeszcze koniec problemów, bo dzień przed wyjazdem Grzesiek Szymański zrezygnował z powodu bólu pleców. Dojechał Marcin Wika, który świetnie się prezentował w rozgrywkach ligowych, ale zostaliśmy praktycznie bez atakującego. Nie wiem jak będzie wyglądać nasza gra i jakie mamy szanse na awans w obliczu całej tej sytuacji. Wasz doping , dobre słowa i wiara są nam teraz szczególnie potrzebne. Trzymajcie kciuki. Wasz Seba

Spała, 02 stycznia 2008

PS. Dziękuję serdecznie za życzenia wigilijne i noworoczne, które zewsząd do mnie napływały.


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Z@piski Świdra: Izmir
Świat Siatkówki, marzec 2008


Z tego co wiem, moje blogi ukazują się z lekkim opóźnieniem czasowym, tak więc mam nadzieję, że mi wybaczycie, ale nie będę opisywał każdego meczu z osobna. Chciałbym natomiast przedstawić Wam moje spostrzeżenia i ocenę, oraz opisać kilka sytuacji, które miały miejsce poza boiskiem.

Tradycyjnie do Izmiru dotarliśmy jako ostatnia drużyna, tym razem dołączyli do nas również Hiszpanie. Podróż nie obyła się bez przygód. Po dotarciu do celu okazało się, że zgubiono kilka bagaży. Na całe szczęście u nas były to "tylko" torby obsługi medycznej. Hiszpanie mieli mniej szczęścia - zginęły torby kilku zawodników i masażysty.

Zazwyczaj Turcja kojarzy się z turystyką, wypoczynkiem, ciepłem i słońcem... Spodziewaliśmy się, że będzie chłodno, bo w końcu to zima, ale po wyjściu z lotniska okazało się, że jest naprawdę bardzo zimno. Do tego nasz przewodnik potwierdził, że panują najniższe od kilku lat temperatury. Mieliśmy tylko nadzieję, że mimo zimna, hala meczowa będzie miała utrzymywaną odpowiednią temperaturę... Okazało się, że i owszem: na hali było ciepło, ale mieliśmy za to inny problem... papierosy. Pierwszy raz spotkałem się z podobną sytuacją, jaką była możliwość palenia papierosów wewnątrz obiektu sportowego!!! Pewnie w tym tkwił sekret gospodarzy, jeśli chodzi o ogrzewanie sali.

Co do samego turnieju... Niestety mieliśmy za dużo przestojów i popełniliśmy za dużo błędów w końcówkach setów. Tylko w meczu z Włochami zagraliśmy jak na wicemistrzów przystało, choć trzeba też powiedzieć, że i Włosi swoją złą postawą przyczynili się do naszego zwycięstwa. Kolejny raz sprawdziło się powiedzenie: umiesz liczyć, licz na siebie. W bardzo ważnym dla nas meczu, przesądzającym o naszym ewentualnym awansie, Hiszpanie (mający już pewny awans) wystawili przeciwko Holendrom swoją drugą szóstkę. Rezerwowi nie sprostali pomarańczowym, tak więc po ostatnim gwizdku to Holendrzy się cieszyli. Nasze szanse zostały zaprzepaszczone. Na nic się zdała nasza złość i rozczarowanie postawą Hiszpanów, przyszło nam pakować walizki i wracać wcześniej do domu. W dzień wyjazdu udało mi się wyrwać do pobliskiej jadłodajni, by skosztować tureckich specjałów i osławionego "prawdziwego" kebaba. Był przepyszny i żałowałem potem, że zdecydowałem się na to dopiero ostatniego dnia. Chłopcy wracali do kraju, ja natomiast jechałem prosto do Włoch, gdzie wraz z Maceratą za kilka dni miałem do rozegrania bardzo ważny mecz z zespołem Montichiari.

Po powrocie do klubu nie miałem ani chwili na odpoczynek. Od razu zacząłem pracę na siłowni, aby wzmocnić bolący bark. Mimo, że lekarze zalecili mi szereg ćwiczeń, zabiegów i basen, nie poczułem wielkiej poprawy. Jednakże przed nami było spotkanie z Montichiari, które decydowało o naszym awansie do Pucharu Włoch. Dlatego trener i włodarze klubu zapewnili mnie, że po meczu z Modeną będę miał trochę mniej zajęć i więcej czasu na podleczenie kontuzji. W międzyczasie dołączył do drużyny kolejny kadrowicz - Andrija Geric. Niestety nie mógł uczestniczyć ani w treningach, ani tym bardziej w meczach, z powodu kontuzji stopy, której nabawił się podczas ostatniego meczu kwalifikacji. Na całe szczęście Macerata posiada kilku wspaniałych środkowych, a każdy z nich może śmiało występować w pierwszej szóstce. Tak więc mieliśmy nadzieję, że jego nieobecność nie będzie odczuwalna.

Do meczu z Montichiari przystąpiliśmy bardzo skoncentrowani i zmotywowani, w końcu graliśmy o nasze "być albo nie być" w pucharze. Wydawało się, że taktycznie mamy przeciwnika rozpracowanego, wystarczyło teorię zamienić na skuteczną grę na boisku. Chyba dlatego byliśmy bardzo zaskoczeni i zdziwieni, kiedy zobaczyliśmy ustawienie pierwszej szóstki Montichiari na parkiecie. Trener Velasco zdecydował się na przestawienie środkowego bloku Howarda na przyjęcie!!! Miało to zapewnić im większą siłę ataku ze skrzydeł i skuteczniejszy blok. Mimo roszad trenera Velasco pewnie wygraliśmy 3:0 i mogliśmy się cieszyć z 4. miejsca w tabeli i awansu do Pucharu Włoch. Jak się okazało po zakończeniu kolejki, w ćwierćfinale trafialiśmy na zespół z Modeny - naszego następnego ligowego rywala. Nadarzała się więc okazja do porównania swoich sił jeszcze przed Coppa Italia.

19 stycznia, w sobotę, Ola obchodziła urodziny. Tym razem zdecydowała się zaprosić znajomych i przyjaciół do restauracji. W naszym mieszkaniu nie ma aż takich warunków, aby zmieścić wszystkich, ponieważ jak wyliczyliśmy, razem z dziećmi, było to około 30 osób. Nasza ława i dwie małe kanapy z fotelem tyle by nie pomieściły. W restauracji mieliśmy oddzielną salę z wyjściem na ogród, tak więc i dzieci miały gdzie poszaleć, a my podczas ich nieobecności mieliśmy okazję odpocząć od hałasu i harmidru jaki im towarzyszył. Ola była zajęta plotkami z koleżankami, a ja Mirco i Martin oczywiście rozmowami na temat siatkówki... Nie, nie - żartuję! Na szczęście byli tam też "cywile", którzy umiejętnie i ciekawie prowadzili rozmowy, dając nam chociaż na ten jeden wieczór odpocząć od sportu. Było bardzo miło i naprawdę sympatycznie. Ale nic co dobre nie trwa wiecznie... wróciliśmy na boisko.

Tak jak przewidywaliśmy, mecz z Modeną był bardzo ciężki i zacięty. Wszystkie sety, oprócz tie-breaka, były rozgrywane na przewagi. Ja miałem w tym meczu trochę gorszy początek, dlatego połowę trzeciego seta oglądałem z ławki. To chyba pozwoliło mi trochę odetchnąć i uspokoić się i zacząć czwartą partię z nowymi siłami. Po wejściu grało mi się zdecydowanie lepiej. Bardzo dobrą zmianę dał nasz drugi atakujący Bartoletti, który został zresztą wybrany MVP tego spotkania. Po drugiej stronie siatki dawał nam się we znaki były zawodnik Lube - Denis, który w sumie uzyskał 25 punktów przy bardzo wysokiej skuteczności: 70% w ataku. Mimo jego dobrej postawy to my cieszyliśmy się z wygranej po ostatnim gwizdku! Forza Lube!!! Ja cieszyłem się podwójnie, gdyż właśnie po tym meczu miałem obiecane trochę więcej "luzu" i odpoczynku. Jak się póżniej okazało ów "luz i odpoczynek" był w istocie tygodniem ciężkiej pracy (głównie na basenie i na siłowni), relaks przysługiwał mi jedynie podczas zabiegów fizjoterapeutycznych. Kolejne spotkanie mieliśmy rozegrać na wyjeździe z liderem z Cuneo. Oba zespoły i ich kibice nie darzą się zbytnią przyjaźnią. Wydaje mi się, że kibice z Cuneo do tej pory nie mogą pogodzić się z przegraną i wyeliminowaniem ich pupili w półfinałach mistrzostw Włoch właśnie przez zespół z Maceraty. To była istna batalia! Pięć meczy, w tym prawie wszystkie pięciosetowe! Lepsza jednak okazała się wtedy drużyna Lube, która zresztą poszła za ciosem, pokonując w finale Treviso i wygrywając scudetto! Tak więc chyba teraz lepiej rozumiecie atmosferę która towarzyszyła temu spotkaniu. Zapewne przez te animozje nawet Igor Omrcen, który spędził w Cuneo kilka lat, nie został mile przywitany przez kibiców z jego byłego klubu. W końcu przechodząc do Maceraty dla nich stał się "wrogiem". Samo spotkanie do ładnych nie należało, oba zespoły popełniły bardzo dużo błędów. Była to przede wszystkim gra na mocną zagrywkę. Dosłownie co chwilę na stronę przeciwnika posyłane były atomowe serwisy. Wygraliśmy z Cuneo 3:1, mimo iż byliśmy słabsi procentowo prawie we wszystkich elementach. Kolejny raz okazało się, że statystyki nie odzwierciedlają wyniku spotkania. Bardzo dobry mecz rozegrał Rodrigao, który został uznany MVP, oraz nasz drugi rozgrywający Natale Monopoli, zastępujący kontuzjowanego Vermiglio. Z tego zwycięstwa najbardziej cieszył się chyba Igor, który od razu zapowiedział, że po powrocie zaprasza wszystkich na kolację.

Na drugi dzień po przyjeździe okazało się, że sztab szkoleniowy, mimo wyraźnej poprawy stanu mojego barku, podjął decyzję o jeszcze jednym tygodniu "luzu". Nie byłem z tego powodu zachwycony. Godzina basenu to dla mnie jak trzy godziny ciężkiego treningu na hali, a i na siłowni dawali mi tak w kość, że niedługo będę mógł stanąć ramię w ramię z Mariuszem Pudzianowskim... Na bieżąco docierały do mnie wieści na temat postawy polskich zespołów w europejskich pucharach - gratuluję za to co już osiągnęły, ale - jak każdy kibic - oczekuję kolejnych zwycięstw i trzymam kciuki. Bardzo cieszy również fakt przyznania organizacji turnieju final four Bełchatowowi, bo to kolejny sukces polskiej siatkówki.

Przed nami następny wyjazd, tym razem do ostatniej w tabeli drużyny z Corigliano. Wizja dziewięciogodzinnej podróży nie napawała optymizmem, inaczej niż wizja wywiezienia stamtąd 3 punktów. Poranny trening nie należał do zbyt udanych. Było widać rozluźnienie i brak koncentracji. Byliśmy chyba zbyt pewni siebie. Jak się później okazało - miało to swoje odzwierciedlenie w meczu. Zamiast wygrać 3:1 i zdobyć 3 punkty (w czwartym secie prowadziliśmy już 18:16), podarowaliśmy punkt przeciwnikowi. Mecz stał pod znakiem problemów zdrowotnych, a w szczególności było to widoczne u przeciwnika. Pierwszy zszedł z boiska Maric, który doznał urazu kolana. Później Kovacevic skręcił kostkę, a libero Giovi naciągnął mięsień uda! Do tej trójki pechowców dołączyłem niestety ja. Podczas bloku dostałem tak niefortunnie w kciuka, że połowa paznokcia wygięła się i oderwała się od naskórka a z palca polała się krew. Niby nic wielkiego, ale ból ogromny. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy na parkiet w czwartym secie powrócił zdrowy Maric. Mało tego! Został później wybrany MVP całego meczu!!! Dzień później w gazetach ukazały się tytuły typu "Cud w szatni". Pomimo wygranej w piątym secie do sześciu, nie byliśmy w 100 % zadowoleni z wyniku. Wiedzieliśmy, że przez naszą postawę trzecia drużyna w tabeli (Trento) odskoczy nam na cztery punkty, a piąte Treviso zrówna się z nami punktami. Do domu wracaliśmy w nieciekawych nastrojach, tym bardziej, że mieliśmy przed sobą szmat drogi. Do Maceraty dotarliśmy po szóstej rano, akurat kiedy moje dzieci wstawały by przygotować się do szkoły.

Do następnego spotkania mieliśmy tylko trzy dni. Nie było zbyt wiele czasu na jakieś większe przygotowania. Bardziej skupialiśmy się na utrzymaniu formy i odpowiedniej koncentracji. Przyjechał do nas zespół z Mediolanu z wracającym po kontuzji Kadziewiczem. Dzień przed meczem zaprosiłem Łukasza do siebie do domu na kolację. Ola z moja mamą przygotowały dla Kadzia same polskie smakołyki: schabowe, żurek z białą kiełbasą, bigos, mielone z pieczarkami, śledzie itp... Zgodnie stwierdziły, że chłopakowi pewnie brakuje polskiego jadła. Ola wyciągnęła nawet ostatni słoik prawdziwków w occie, który trzymała na specjalną okazję. Łukasz bardzo przypadł do gustu Tomkowi, tak więc "ujek Ukas" musiał się bawić wszystkimi samochodzikami. Kiedy próbowaliśmy wytłumaczyć synowi, że wujek musi cos zjeść bo jeszcze nie miał kolacji, łobuz wziął z talerza Kadzia rolmopsa, wyjął wykałaczkę i kładąc z powrotem na talerzu powiedział, że może spokojnie jeść. Tak więc wieczór upłynął nam na pogaduszkach, śmiechu i dobrym jedzeniu. Na odchodnym Ola wręczyła Łukaszowi torbę słoików z ogórkami, śledziami, kapustą kiszoną itp. W ten sposób Kadziu nie będzie musiał szukać po sklepach polskich specjałów. Ola po 5 latach we Włoszech sztukę tą opanowała do perfekcji. Tak zaopatrzonego Łukasza odwiozłem do hotelu, bo trener prosił go, żeby się stawił przed 23. W końcu następnego dnia graliśmy mecz. W pierwszej rundzie przegraliśmy w Milano 3:1 więc chcieliśmy się zrewanżować za wszelką cenę, a ja nie mogłem pozwolić sobie na przegraną z Kadziem. Nie dałby mi później spokoju na kadrze! Mecz przebiegał od samego początku pod nasze dyktando, tak więc po 69 minutach mogliśmy się cieszyć z dziewiątego, z ostatnich dziesięciu spotkań, zwycięstwa. Piąta wygrana z rzędu!!! Pomimo wybrania mnie MVP, nie byłem do końca zadowolony - zostałem raz zablokowany przez Kadzia - w maju na pewno mi to wypomni.

Czas płynie szybko, a my dużymi krokami zbliżamy się do finału pucharu Włoch. Mam nadzieje, że uda nam się utrzymać tak wspaniałą passę zwycięstw aż do ostatniego gwizdka w finałowym meczu o Coppa Italia... Tfu tfu! Odpukać w niemalowane...

Pozdrawiam serdecznie!
Sebastian


PiJ mLEko! może urośniesz - rezultatów nie gwarantujemy, kasy nie zwracamy ;P=> http://pl.youtube.com/user/MediaMar...

Offline

 
www.kibicpolski.pl zapraszamy :)

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
program do zmniejszania zdjęć